Bo życie tak naprawdę zaczyna się po 50-tce… w bicepsie

Sycylia Mafia Grande 2021

Dzień – minus któryś tam…

Naczytaliśmy się wielu głupot na stronach rządowych odnośnie Covid-a. Tu test, tam formularz, zakazy, nakazy, szczepienia, zaświadczenia… Pierdolca można dostać a idea przyświeca temu oczywista – zniechęcić obywatela do podróży. Siedź w domu, przyrośnij kurwa do stołka, jedz, śpij, zesraj się, pracuj a następnie powtórz cykl od nowa. Wpadliśmy w mały popłoch, przynajmniej na pierwsze 48h każdy z nas miał w kieszeni negatywny test oraz paszport Polsatu, który jak wiecie otwiera wszystkie drzwi…

To masowe odstraszanie działa widocznie nie tylko w naszym kraju nowym ładem płynącym, gdyż ku naszemu zaskoczeniu bilety na pociąg/platformę relacji Wiedeń-Livorno (które ciężko było dostać już w marcu) kupiliśmy bezproblemowo w połowie maja, czyli 2 tygodnie przed wyjazdem ! Miał także miejsce inny cud, otóż udało się namówić na wyjazd dwie dodatkowe osoby tj. Malika, który BYŁ (podkreślam jeszcze raz: BYŁ) znany z tego, że napinał się na każdą wyprawę od dobrych 10 lat i jak mówił, że pojedzie to… mówił. Drugi kompan to nasz Piotruś, zwany potem „Szczałą”, bratnia dusza Orzeszka z czasów studiów, gdzie z niejednego pieca razem chleb jedli i niejedną misskę wylizali. Tak więc mamy cztery osoby w kompaniji tj. Kali, Orzech, Malik i Szczała – zapowiada się mocny squad !

Dzień 1

Umówiliśmy się wszyscy przed czeską granicą na ostatniej stacji BP po polskiej stronie, o której skądinąd wiemy, że paliwo chrzczą tam tylko Wiesiek, który ma nocki w niedzielę i miejscowy ksiądz.  Jedziemy z Opola, Krakowa i Warszawy a praktycznie przyjeżdżamy w tym samym czasie, tankujemy, zbijamy misie i żółwiki, chwalimy kto ma lepszego konia. Malik jedzie na pożyczonym BMW GS-ie od kumpla, który wyliczył, że przez 11 dni przejedziemy jakieś 2-3tys km. Uśmieliśmy się serdecznie z tej deklaracji, wiedząc jak bardzo jest daleka od prawdy.

Ruszamy zatem ku przygodzie, przekraczamy bezproblemowo przejście z Czechami i jedziemy w stronę Austrii, gdzie ponoć weryfikują czy nie chcesz im wwieźć wirusa. Na przejściu w Mikulovie przekraczamy granicę, celnicy przed nami trzepią rodaka w samochodzie. Podjeżdżamy gotowi w ostateczności powołać się na służbę dziadka Donalda Tuska w Wermachcie. Celnicy widząc motocykle każą jechać…no nie wierzę ! Droga do Wiednia słaba jak ostatni sezon „Mody na sukces”, przyjeżdżamy na dworzec dużo przed czasem, jesteśmy pierwsi tutaj choć jeszcze nie wpuszczają. Jedziemy zatem się zatankować a gdy wracamy kolejeczka zawija jak do monopolowego przed weekendem. Towarzystwo międzynarodowe, obok nas przechodzi blondyna, leci głośno dowcip siermiężny jak kowadło i wyrafinowany niczym operator walca. Blondyneczka pozdrawia nas w ojczystym języku… oj trzeba uważać.  

Okrętujemy w końcu motongi na platformie, znajdujemy nasze przedziały, które jak się okazało są obok siebie i natychmiast likwidujemy Covidowe obostrzenia w postaci demontowalnej ściany. W bogatym pakiecie powitalnym znajdujemy małe winko w zacnym roczniku 2021, zwane don perignon klasy średniej, o kompozycji zapachowej starej kozicy. Zamawiamy kolację tj. różnego rodzaju specjały, których zamrożenie nastąpiło jeszcze w epoce lodowcowej. Pani z obsługi pociągu, słysząc staropolskie „kurwa” uprzejmie doradza nam w ojczystym języku czego nie jeść, co najpewniej ratuje nas przed 2 dniową biegunką. Zasypiamy późno bo ploteczkom nie ma końca.

Dzień 2

Budzimy się rano, już na włoskiej ziemi. Wspaniały wynalazek ten pociąg, kilometry lecą, człowiek wypoczęty a jedyne co straciliśmy to widok austriackiej betonówki, fascynującej jak kebab nocą na dworcu.  Livorno, Italia, upał ale co tam – jesteśmy tu. Czekamy dłuższą chwilę na rozładunek, Piotruś na peronowej ławce zmienia majtki, a jednak nie można do końca ufać bąkom gdy jadłeś mrożonkę z mamuta. Słońce wali z nieba, pod deklem się gotuje, Szczała zaczyna robić pompki w pełnym moto-ubraniu – to nie jest normalne ale mamy z tego powodu dużo radości. 

Nawijamy kilometry na włoskiej ziemi i zonk na pierwszym postoju – Malik zgłasza brak całej gotówki. Łudzimy się jeszcze, że gdzieś zapodział, pomylił kieszenie, wybebeszamy wszystko ale wniosek jest jeden – ojebali go w pociągu lub na peronie. Nie wiemy kiedy i jak, na szczęście są dokumenty i karty kredytowe. Wjeżdżamy do Toskanii co przegania wszelkie smuty, serce rośnie od tych widoczków, ile razy bym tu nie był to zbieram szczękę z podłogi. Czas napisać o włoskiej sjeście, niech ich chuj strzeli z tym odpoczywaniem, jeździmy ciągle głodni, wszystko pozamykane, ciągniemy na kawie i croissantach cały dzień, jak się okaże nie pierwszy i nie ostatni…

Po całym dniu wrażeń bookujemy hotel nad jeziorkiem, postanawiamy trzymać pewien standard za te trudy dnia codziennego. Robimy z Orzeszkiem szybki trening, choć nawet 10 treningów nie spali tego słodu, który wrzuciliśmy w siebie z braku innej opcji. Zaliczamy jeszcze kąpiel w jeziorku, kontynuując Polską, covidową tradycję morsowania nawet za granicami kraju. Jemy w końcu normalny posiłek w hotelowej restauracji za niebotyczną kwotę, jest winko i stejki w myśl ogłoszonej w pierwszym dniu zasady: „jebać biedę”. Po kolacji idziemy na spacer po okolicy, nie trzymając się za ręce.

Dzień 3


Pomimo grafiku napiętego jak guma w majtkach, postanawiamy wrócić ok 40km aby zobaczyć plenery, gdzie Ridley Scott kręcił „Gladiatora” i posmakować raz jeszcze jazdy toskańskimi alejami cyprysów. Malik zabrał drona, zawieszamy go wysoko i nagrywamy nasz pierwszy film w jakimś miejscu, które urywa dupsko, a takich tu długo szukać nie trzeba. Wyszło zacnie, ogląda się to potem lekko jak niemieckiego pornosa przy zimnym piwku, choć stworzenie takiego dzieła to znój, mordęga i łzy. Z nieba leje się żar, my w pełnym rynsztunku chowamy się w cieniu czekając aż Malik ustawi odpowiednio kamerę. Gdy stoisz w moto-ciuchach w takiej temperaturze to roztapiasz się jak tania „Śnieżynka” z Biedry i szczerze to w tym momencie w dupie masz plenery z „Gladiatora”. Jedyna opcja na schłodzenie to jechać, im szybciej tym bardziej komfortowo.

Tego dnia posunęliśmy się w kierunku południa zaledwie kilkadziesiąt km choć nie nazwałbym tego dnia, dniem straconym. Toskania to miejsce, z którego wyjeżdżamy bardzo niechętnie. Bookujemy hotel a jakże, nad jeziorem, robimy trening, płacimy za kolację w hotelowej restauracji równowartość rocznego przychodu małego, afrykańskiego państwa.

Dzień 4


Rano jest pochmurnie co przy wczorajszych +34 stopniach już jest bonusem. Orzech pokręcił trasę tak aby była max widokowa i trzeba przyznać, że to mu zawsze wychodzi. Jedziemy pięknymi, górskimi drogami, przejeżdżając przez jakieś miasteczko mija nas bardzo żwawo ekipa lokalesów na ścigaczach. Każdy na sporcie z co najmniej litrowym silnikiem, wszyscy w skórach, wolne wydechy, mówiąc krótko: zapierdalacze. Malik poczuł krew, choć jedzie na dziadkowym GS-ie z silnikiem od motopompy to udowadnia, co właściwy kierownik potrafi zrobić z maszyną. Opierdzielił ich po kolei, wszystkich aż do prowadzącego. Następnie się zatrzymał, poczekał i pogrążył ponownie aby nie było wątpliwości. Ci goście zaprawdę nie jechali lajtowo, Kali ze Szczałą objechali tylko ostatniego (zapewne był chory lub ranny). Malik dostaje tytuł Kozaka choć wyłącznie na ten dzień ponieważ już na początku wyprawy Orzech oznajmił, że jest największym Kozakiem forever i trudno było z tym dyskutować.

 

Ostatnie kilometry do hotelu wyznacza Garmin a trzeba wiedzieć, że ta nawigacja znajdzie drogi jeszcze z czasów Rzymian i Etrusków. Jedziemy więc w nieskończoność przez jakieś slumsy i polne dróżki, wypatrując wilków lub smoka docieramy do hotelu. Okąpani wychodzimy na miasto, znajdujemy knajpę z winkiem i wylewną kelnerką z Rumunii. Ze dwa razy donosiła jak drinki zdążyliśmy poznać jej historię do trzeciego pokolenia wstecz. Okazała się potomkinią hrabiego Draculi, a że ewidentnie chciała zatopić w kimś zęby to szybciutko zmykaliśmy.

Dzień 5


Okazało się, że Garmin się nie mylił, to miasto w którym byliśmy to jakieś niekończące się morze budynków, ulic i samochodów. Wyjeżdżaliśmy z tego ponad 2 godziny motocyklami, które przecież mają to do siebie, że nie stoją w korkach. Z ogromu tego molocha zdaliśmy sobie sprawę będąc na wzgórzu ponad miastem, dopiero stąd mogliśmy ocenić jego bezmiar.

 

Dużą część dnia jedziemy wybrzeżem, uliczką wąską jak nasze talie przed wyjazdem, nie ma opcji aby minął się autokar z osobówką, chyba że na specjalnej zatoczce. Postanawiamy zabookować hotel na 2 dni aby zostawić bagaże i na pusto polecieć nazajutrz na Sycylię. Z naszej miejscówki do promu mamy ledwie 80km a stamtąd pół godzinki do Mesyny (choć Orzech twierdzi, że jakby się dobrze rozpędził to by przeskoczył na drugi brzeg) – plan dobry ale jak się okazało diabeł tkwi w szczegółach o czym jeszcze napiszę … Wieczorkiem uskuteczniliśmy kąpiel w morzu tyrreńskim, które mamy o rzut ciupagą od tarasu. Załapaliśmy się jeszcze na imprezę w barze, była salsa, były tańce, było piwko i osobno zamawiany sprite, gdyż Włosi na słowo „Radler” myślą, że obrażasz im matkę. Niestety rano trzeba wcześnie wstać więc zawijamy do pokoju na dobranockę i pacierz.

Dzień 6


Ambitnie wstajemy o 7 rano, ekspresowe śniadanie i już pędzimy w kierunku portu w Villa San Giovanni. Szybko odnajdujemy znaki, które prowadzą nas do portu, widzimy że prom akurat stoi i wpuszczają pojazdy. Nie mamy biletów ale gość z obsługi ma jakiś mały terminal więc pewnie może sprzedać od ręki, walimy na cwaniaka. Nie ma takiej opcji, każe nam wrócić do kasy, które jak się okazuje są zlokalizowane poza portem a nam się nie chce stąd ruszać. Cóż, tym promem już nie popłyniemy, na szczęście przypływa co pół godzinki… 

Olać kasy i kolejki, ogarniamy na miejscu bilety przez internet, uzupełniamy milion formularzy: imiona, nazwiska, numer buta i średnica bicka – po dłuższej chwili udaje się. Bilety przychodzą na maila, każdy imienny z kodem QR, no zajebiście. W między czasie uciekł kolejny prom, ustawiamy się w kolejce do wjazdu i czekamy na następny. Czas leci, słońce pali w czaszki, w końcu podjeżdżamy do obsługi z dumą prezentując kod QR a ten do nas, że mamy z tym wracać do kasy bo to nie jest bilet ! Tego już za wiele, wkurwieni na maxa jedziemy do tych kas, ustawiamy motocykle z boku i próbujemy się dogadać z troglodytami z obsługi, którzy nie jarzą ani słowa po angielsku. Na migi pokazują, że mamy podjechać motocyklami pod bramki co nie jest takie proste, gdyż trzeba wyjechać stamtąd, przebyć labirynt uliczek aby finalnie trafić w odpowiedni wjazd. W końcu się udaje, podjeżdżamy pojedynczo i wtedy co ja paczę, co tu się odpierdala! Otóż nasz bilet zakupiony przez internet, konwertuje się na „bilet właściwy”. System made by Italy, genialny i jedyny w swoim rodzaju, projektant zasługuje na obdarcie ze skóry a potem męczeńską śmierć na palu. Dwa bilety skonwertowało gładko, przy trzecim nie zadziałała czujka przy bramce (motocykl nie zawsze jest łapany ze względu na gabaryty) co skutkowało blokadą systemu. Troglodyta z obsługi dzwoni do bazy na Marsie, trwają niekończące się konsultacje. Rozwiązanie ? Jest kurwa ! Ominąć szlaban, wyjechać do miasta i jeszcze raz wjechać wjazdem pod bramki licząc na szczęście, że tym razem czujka nas złapie.

Trwało to wieki, czas leciał nieubłaganie, koniec końców z „biletem właściwym” obsługa w porcie z uśmiechem na twarzy wpuściła nas na prom. Nam do śmiechu nie było – strawiliśmy pół dnia, nasz plan pojeżdżenia po Sycylii (na co mieliśmy jeden dzień) był praktycznie niewykonalny gdyż dotarliśmy tam na 15:00. Był jeszcze pomysł coby olać nasz nocleg w Kalabrii, zostać na Sycylii na noc i rano wrócić przed wymeldowaniem z hotelu – koniec końców upadł bo finansowo wychodziło to słabo a zyskalibyśmy niewiele czasu. Po kilku godzinach jazdy po wyspie, gdzie zobaczyliśmy wielkie g… wróciliśmy do Mesyny aby kupić bilety powrotne… grzecznie, w kasie. Ile nam to zajęło ? 5 minut z zegarkiem w ręku… człowiek całe życie się uczy. Do naszego hotelu docieramy już po ciemku, zmordowani tym dniem, część załogi ma tylko czarne szyby w kasku i nic nie widzi – tylko to uzasadnia fakt, że opierdziela nas Smart (tak, taki mały dwumiejscowy melex). Ten dzień to totalna porażka.    

Dzień 7

Odrobina luksusu należy nam się jak psu buda. Zarządzamy labę, załatwiamy w hotelu, że możemy wymeldować się około południa. Kąpiel, plaża, kto był z Orzechem na wyjeździe ten wie, że to chwile rzadkie jak kurczak w więziennym rosole. Jeździmy po Kalabrii, krajobrazy są nieziemskie, zamieniam się z Malikiem motocyklem i w lusterku widzę jak mój KTM raz za razem idzie na gumę – to tak można ?!

Trafiamy na zamkniętą drogę ale przecież nas takie znaki nie obowiązują więc naprzód. W pewnym miejscu asfalt się rwie a droga jest zasypana przez morze śmieci. Nie jesteśmy tu sami, para małolatów w samochodzie uprawia umiarkowane porno, chyba ich nieco wystraszyliśmy. Jest jakiś przejazd pomiędzy tym syfem, Malik ma największe doświadczenie w offroad więc robi rekonesans czy dalej da się jechać. Wraca po chwili z wiadomością, że teren względnie łatwy więc razem z Kalim ruszają jeszcze raz aby cyknąć fotki (droga pnie się w górę i widoczki są).  Ostatecznie zawracamy bo Orzech ze Szczałą mają ciulowe motocykle do takich zabaw.

Jedziemy fantastycznymi drogami w górach, co rusz jakieś miasteczko, zatrzymujemy się w jednym z nich na jakimś placu, na którym są wszyscy mieszkańcy. Lśnimy jak chrząstka w salcesonie, mało tu takich motocykli, wzbudzamy dużą sensację. Robimy fotki i na odchodne kręcimy obroty, tłumiki ryczą, dzieciaki piszczą zacieszone. W drodze do naszego hotelu w górach trafiamy na bajeczny asfalt, szerokie zakręty i zero ruchu drogowego. Nie wiadomo kiedy zaczyna się zdrowa, męska rywalizacja, jazda sportowa na 100% możliwości, prawie jak na torze. Dojeżdżamy do hotelu, wymowne spojrzenia i wracamy naście kilometrów zrobić to raz jeszcze. Bossko. W hotelu jesteśmy jedynymi gośćmi, restauracja zamknięta ale robią dla nas extra kolację, jest też winko.

Dzień 8


Jesteśmy w górach, nie praliśmy nic wieczorem bo i tak by nie wyschło. Ciuchy wydają zapach starego capa, dzisiaj trzeba znaleźć nocleg w cieplejszym miejscu i zrobić przepierkę. W nocy padało, asfalt jest mokry więc ruszamy z hotelu ostrożnie, nie ma mowy o wczorajszym tempie i wygłupach.

 

Jeździmy po Kalabrii, jazdę psuje tylko głód, wszystko zamknięte a słodyczy mamy przesyt. Zatrzymujemy się w kilku miejscach gdzie jest nadzieja coś opędzić ale wszędzie odbijamy się od drzwi. Nie jest dobrze gdy patrzysz na kumpla a widzisz soczystego stejka. W akcie desperacji zajeżdżamy pod duży market, postanawiamy kupić cokolwiek, choćby było chujowe jak zimny rosół z chlebem to lepsze to niż croissanty. Na miejscu szok, pieczony kurak – proszę bardzo, oliwki, pomidorki, świeże pieczywo, soczek – raj, po prostu raj. Wynosimy torby żarcia i rozkładamy pod wiatką przystanku koło marketu. Ekipa rzuca się na kurczaka, wszystko znika w kilka minut, nażarliśmy się jak dzik żołędzi w polską, złotą jesień. Akurat na czas bo nagle pojawiają się czarne chmury i widać, że będzie z tego niezła gównoburza.

 

Orzech rzuca hasło: spierdalamy ! Łatwo mu mówić bo ma najmniej gratów, rzeczywiście spierdolił a nas zostawił z całym bajzlem. Zanim uprzątnęliśmy to zaczęło lać wiadrami wody z nieba, na osłodę jeszcze trochę gradu, ubraliśmy przeciw-deszczówki ale i tak byliśmy mokrzy w sekundę. Daszek przystanku był za mały więc pojechaliśmy z motocyklami schować się pod zadaszeniem nad wejściem do marketu. Stoimy motocyklami w małym tłumie ludzi, ochrona jest wyrozumiała, w taką pogodę i psa by nie wygonił. Zdzwaniamy się ze Sławkiem i jedziemy w miejsce spotkania w małym już deszczu, woda na ulicy sięga do połowy koła.

 

Pierwszy raz rezerwujemy apartament na cztery osoby, w środku pralka i chemia, jesteśmy zajarani jak ksiądz nieletnim ministrantem, wrzucamy śmierdzące ciuchy do bębna, Orzech klei buty kropelką. Jedziemy niecały kilometr do knajpy na steka, kucharz wyciąga przy nas tuszę z lodówki, pokazujesz tylko który kawałek i za 20 min masz go na talerzu, pozwalamy sobie na winko i z przepisowym 0,5 promila wracamy na kołach do naszego apartamentu.

Dzień 9


Ostatni dzień w Kalabrii, niestety czas płynie nieubłagalnie, do domu daleko i musimy obrać kurs na północ aby wyrobić się w terminie. Trafiamy na fantastyczną drogę z tysiącami zakrętów, Piotr przez te wszystkie dni rozjeździł się mocno, wierzy że jest reinkarnacją mistrzów MotoGP i należy do kasty madafakerów. Objeżdża nas z lewej lub z prawej, najczęściej niespodziewanie dla objeżdżanego, ksywa „Szczała” leży mu dobrze jak bikini na Boracie.

Zatrzymujemy się coby pokręcić coś z drona, totalne zadupie, pusto, od kilkunastu minut nie widzieliśmy  żadnego samochodu, jest pomysł aby pojechać równolegle całą szerokością ulicy. Ruszamy bez kurtek i kasków, wyjeżdżamy za pierwszy zakręt a naprzeciwko nas dziadunio na trójkołowcu Piaggio wali na czołówkę, śmiejemy się i machamy mu, raczej nie wiedział co tu się wydarzyło.

Upał niemiłosierny, stajemy w jakimś miasteczku na drugie śniadanie, właściciel kawiarni patrząc na nas w tych strojach składa ręce jak do modlitwy. Choć gada tylko po włosku okazuje się być motocyklistą, lituje się i robi nam ciepłe panini z szynką, stawia kawę za free. Czasowo jesteśmy w dupie, trzeba nadgonić a to oznacza zjazd na autostradę, kolejny raz trafiamy na burzę. Pioruny sypią się gęściej niż trądzik na twarzy nastolatka a asfalt zmienia się w rwący strumień, przeczekujemy to pod mostem. Pokonujemy kolejne kilometry, przed nami niebo czarne i widać, że chmura wali prosto na nas. Ledwo wyschliśmy, ostatnie czego nam trzeba to znowu zmoczyć ciuchy. Decyzja, szybki zjazd z autostrady i szukanie w pobliżu hotelu na bookingu, na szczęście jest coś niedaleko. Dojeżdżamy w ostatniej chwili już w małym deszczu, właściciel motocyklista udostępnia nam swój garaż, w którym stoją dwa motocykle, jest ciasno, coś tam poprzestawialiśmy, jak się popieści to się wszystko zmieści.

Dzień 10


Szczała postanowił wrócić dzień wcześniej do Polski, wieczorem przez telefon szeptał coś o kambodżańskim lizaczku, miał dziwnie rozmarzone oczy a w nocy ponoć łapał się za pindola przez dziurę w kalesonach. Pożegnaliśmy się zatem rano, jakoś tak smutno bo Piotruś coby nie mówić wniósł dużo koloru do naszego towarzystwa. 

Lecimy w kierunku Alp, wbiliśmy na autostrady i przelecieliśmy z południa na północ setki kilometrów, o których nie warto pisać. Miejscówkę na nocleg znaleźliśmy nad jeziorem Isola, kontrast pomiędzy biednym południem a północą jest tu widoczny w dwójnasób. W zaułku znajdujemy knajpę z widokiem na jezioro, przed wejściem Subaru, Porsche, w środku ludzie, którym daleko do marginesu społeczeństwa. W koszulce Nike czujesz się tutaj jak miejscowy półgłówek spłodzony przez upośledzoną córkę drwala i grabarza. W myśl zasady „jebać biedę” zamawiamy stejki, wodę i 3 słomki. Na stół wjeżdża winko, humory dopisują.

Dzień 11


Za dużo poszło wina wczoraj,  ciężko nam  wstać, ekipa trochę słaba. Wjeżdżamy w Alpy, nie jest pusto, jak zwykle tutaj ludzi zatrzęsienie, mimo wszystko wysokie góry z perspektywy motocykla urywają dupsko.  Pokonujemy kilka przełęczy w tym Stelvio (2758 m n.p.m.), zatrzymujemy się na górze na  wursta, obserwujemy tysiące maszyn czekając na Malika, który bawi się niżej w offroad.

Czas napisać coś o maszynie Orzecha, która nadaje się do turystyki jak papier ścierny do podcierania tyłka. Ducati Streetfighter V4, cud włoskich projektantów (pamiętacie bramki na promie ?), ma bak wielkości naparstka, przygazówka na postoju zużywa litr wachy, tym samym wjazd w góry oznacza paniczne wypatrywanie stacji z paliwem. Zawieszenie sztywne jak dziewczyny na studniówce, powodowało, że Sławek w pozycji srającego kota próbował pokonać asfalt, który w górach trwałością i solidnością przypomina erekcję emeryta. Wyprzedzamy go my, wyprzedza go również miejscowy gatunek winniczka, popierdalamy sobie z Malikiem aż miło.

Przekraczamy granice z Austrią, bookujemy gasthof, garaż na moto przerobiony ze stodoły, w środku kilkadziesiąt maszyn, na kolację obowiązkowo schnitzel i radlery.

 

Dzień 12


Dzisiaj ostatni dzień wyprawy, jesteśmy 900km od domu, wstajemy więc bardzo wcześnie bo do przejechania naprawdę sporo. Pogoda rześka niczym woda kryniczna, przyjemnie ciśniemy kilkaset kilometrów widokową drogą przez Alpy, mijając senne miasteczka. Niestety nie można ufać Austriakom, pozorny luz jest autentyczny jak miłość narodu do Gomułki, fotoradary są dosłownie wszędzie. Za kilka tygodni, gdy zaczną spływać mandaty, okaże się ile naprawdę kosztowała ta eskapada.

Tak czy inaczej tempo jest zacne, posuwamy się szybko w kierunku autostrady, na którą wjeżdżamy w okolicach St. Polten. Robi się zimno, temperatura spada do 16 stopni i wieje, przerwy robimy tylko na tankowanie, ubierając na siebie wszystko co mamy. Granicę z Czechami a potem Polską przekraczamy bez żadnych perypetii. Po polskiej stronie zatrzymujemy się na pierwszej stacji BP coby dotankować za pół darmo (we Włoszech paliwo zdarzało się po 1,9 euro czyli prawie 9 zł za litr).

Zamawiamy kawę i dochodzimy do tych samych wniosków: dopóki nie spróbujesz kawy we Włoszech to może się wydawać, że to co nam serwują w PL jest smaczne… Wywalam pół kubka do kosza ponieważ moje rozbestwione kubki smakowe tego nie zniesą. Następuje to co nastąpić musi, żegnamy się serdecznie i każdy rozjeżdża się w swoją stronę… Dojeżdżam do domu a licznik wskazuje 5500 km, do rekordu zabrakło 150km ale nie mam już na to siły dzisiaj. Next time !

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *