Dzień minus 4
Nieźle się zapowiada… czytam maila od Arka, w którym pisze że w pracy mu się posrało i nie da rady pojechać. Praca w korporacji jest jednak formą niewolnictwa skoro wiedząc o wyjeździe pół roku wcześniej nie da się wybrać zaplanowanego urlopu. Bilety na pociąg i prom do wzięcia za free, obdzwaniam znajomych ale tak krótki czas na 12-dniowy wyjazd okazuje się barierą nie do przejścia… No nic, pojedziemy we trójkę. Jaco stwierdził, że jest za młody aby wozić motocykl pociągami więc wyjechał kilka dni wcześniej aby spotkać się z nami w Neapolu.
Dzień minus 2
Orzech dzwoni z kolejną wiadomością: dobrą i złą. Dobra jest taka, że Jaco jest we Włoszech nad Gardą, zła że wybuchł mu silnik i wydmuchało uszczelkę spod pokrywy zaworów. Kolejne wieści od Jacka są mało pocieszające: 3 dni czekania na uszczelkę i nie wiadomo co jeszcze ucierpiało. Decyduje się ściągać moto do PL, na prom do Palermo nie ma szans zdążyć – właśnie odpadł nam drugi zawodnik. To, że jedziemy we dwójkę jeszcze jest do przyjęcia ale jak ja wytrzymam z Orzechem ? lol Zaczynam wierzyć, że nad wyprawą ciąży klątwa – 100% moja w sumie żona odprawiła voodoo. Widziałem w kuchni jakiś tydzień temu zakrwawione kurzęce wątroby i niemądry myślałem, że to obiad roll
Dzień 1
Jedziemy ! Wbrew wszystkiemu i wszystkim. Wspomnę, że motocykl odebrałem z dużego serwisu na tydzień przed wyjazdem, trzymali go prawie 1,5 miesiąca, jeszcze kilka dni i wyprawę odbyłbym na pożyczonym Romecie dziadka. Spotykamy się z Orzechem w Czechach i lecimy na Wiedeń skąd odjeżdża nasz pociąg do Livorno. Z rzeczy wartych odnotowania tego dnia to widziane zakończenie pościgu austriackiej policji za VW Golfem, który wzdłuż autostrady leciał rowem melioracyjnym a zakończył na betonowej przeszkodzie.
We Wiedniu drogowy armagedon, temperatura dopisała a my przeciskaliśmy się w kilometrowych korkach na dworzec. Załadunek na rampę (dwupiętrowa) motocykla odbywa się w taki sposób, że trzeba praktycznie położyć się a baku aby nie zgilotynować głowy a następnie wolniutko przejeżdżamy na docelową miejscówkę – bardzo niestabilnie. Motocykli dużo, ludzi z obsługi kilku więc wiązanie przez nich było nerwowe. Nerwy poniosły ich tak bardzo, że nagle przy mnie zaczęli lać się po mordach, a ten który dostał strzała poleciał na moje moto. Chcąc je utrzymać prawie spadłem z tej rampy, akcja jak w kinie 🙂 Na szczęście jak szybko się zaczęło tak szybko się skończyło – bez dalszych przygód rozłożyliśmy się w przedziale sypialnym. Może i po emerycku ale nie tracąc dnia zbliżyliśmy się do celu o 1000km, meldując się rankiem w Livorno we Włoszech.
Dzień 2
Na dworcu w Livorno mieliśmy trochę czasu czekając na rozładunek moto. Okazało się, że z Polski wzięliśmy prawie wszystko za wyjątkiem mapy Sycylii i południowych rejonów Italii 🙂 Szybko i sprawnie załatwiliśmy temat zakupując mapy w skali o jakiej Marco Polo mógł tylko pomarzyć. Czekała nas podróż do Neapolu skąd jeszcze tego samego dnia mieliśmy zaklepany prom do Palermo na Sycylii. Do zrobienia >500km, wiedząc jak jeździ się po włoskich miasteczkach wybraliśmy opcję autostrady. Każdy wie, że taka droga to nuda więc nie będę się rozpisywał – oprócz bólu dupska nic szczególnego się nie przydarzyło. Dotarliśmy wczesnym wieczorem do Neapolu i od razu zakwaterowaliśmy się na promie w kajucie, która miała być dla naszej czwórki…
Spostrzegawczy czytelnik zauważy, że od dwóch dni nie było jak się uprać i umyć jajek więc po zdjęciu ciuchów, drzwi musiały zostać otwarte aby się nie zaczadzić. Tak się złożyło, że w obok kwaterowała kolonia włoskich gimnazjalistek, widziałem, że widok Orzecha w gatkach wywarł na nich duże wrażenie. Nie było czasu nic kupić więc kolację opierdzieliliśmy na promie, pachnący i czyści niczym miś Cocolino. Jesteśmy jedynymi motocyklistami tutaj, coś nam się to dziwne zdaje…
Dzień 3
Jesteśmy u celu ! Sprawnie poszło muszę przyznać, na liczniku 1000km a my już na miejscu lol Palermo nas zaskoczyło, jazda po tym mieście to jak gra w rosyjską ruletkę. Przepisy ruchu drogowego nie mają tu zastosowania. Czerwone, zielone, to nieistotne, wyprzedzasz na trzeciego, czwartego, z lewej, prawej, ważne abyś wykazał się sprytem i szybkim refleksem. To jedyny sposób na przeżycie. Przejście przez pasy zarezerwowane jest wyłącznie dla ludzi nieznających strachu. Wyjechaliśmy z tego ula – uff !
Tego dnia przejeżdżamy około 200km jadąc tylko „wiejskimi” drogami, podziwiajamy piękno tej wyspy. Jest zielono, mnóstwo pól uprawnych położonych na stokach gór, przypomina mi to włoską Toskanię. Asfalt określiłbym jako dobry jakościowo i przyczepny ale z niespodziankami, co chwila zdarzają się uskoki, trzeba uważać. Po drodze zaliczamy stejka w restauracji i robimy zakupy w markecie na wieczór. Lądujemy w hotelu w Licante, czas jest dobry więc zabieram się za naprawę światła mijania, które mi padło już w Czechach.
Dzień 4
Chcą nas zabić ! Sycylijczycy namiętnie ścinają zakręty ponieważ jest ich tu tyle, że nikomu nie chce się kręcić kierownicą (po co, skoro można na skróty ?). Efekt – co kilka zakrętów mamy lokalesa jadącego na czołówkę. Temperatura przekracza granice przyzwoitości, jest grubo ponad 30 stopni w cieniu. Otwarcie szybki w kasku nie pomaga, owszem wieje ale żarem w twarz lol Rolnicy tutaj nadają nowego znaczenia pojęciu „optymalny tor jazdy”. Spotkany po drodze Fiat Panda, rocznik 1975, moc 15KM z dwoma snopkami siana na dachu i dziadkiem w berecie za kółkiem okazał się godnym przeciwnikiem dla Ducati Multistrada 1200. Był nie do wyprzedzenia przez kilka kilometrów, gdyż obierał taką nitkę przejazdu, że Rosii mógłby brać u niego korepetycje. Oczywiście ścinał gdzie mógł i korzystał z nie swojego pasa non stop. Miałem niezły ubaw z tyłu widząc jak Orzech rzuca kurwy w kasku i kręci głową z niedowierzaniem 🙂 Dopiero jak pojawiła się prosta ze 200m don Wasyl łaskawie wystawił rękę przez szybę, że pozwala się wyprzedzić. Ot, sycylijska duma !
Dzień 5
Jedziemy w kierunku Etny, pozycja obowiązkowa będąc na Sycylii. Poruszamy się blisko wybrzeża co niespodziewanie przynosi mgłę od morza i spadek temperatury o 10 stopni. Robi wrażenie jazda powyżej poziomu chmur a na dodatek jest w końcu chłodniej – dla mnie bomba ! Trafiliśmy na odcinek z wyjątkowo dobrym asfaltem więc zaczęło się zapindalanie. Zakręty ciasne, raczej ślepe, naprawdę można potrenować technikę. Miejscówka jaką nam dzisiaj zabookował Orzeszek jest u samego podnóża wulkanu. Mamy piękny widok na Etnę i dużo czasu – jak to Orzeszek określił – „dla siebie” tj. na planowanie następnych dni 🙂
Dzień 6
Wjeżdżamy na Etnę, asfaltem tylko na 1800m. Gdyby był Jaco zapewne weszlibyśmy z buta na sam szczyt a tak nie ma prowodyrów do takiego wysiłku 🙂 Korzystamy z kolejki, która wiezie nas na 2500m za 30 ojro ode łba. Można pojechać wyżej specjalnym autem ale ta przyjemność kosztuje kolejne 30 ojro, dajemy sobie spokój bowiem krajobraz tu czy wyżej jest jednakowy, czytaj: księżycowy 🙂 Widok z góry ładny, ochłodziliśmy się, nic nie wybuchło i nie zasypało nam motocykli pyłem wulkanicznym – jesteśmy zadowoleni. Na pamiątkę kupuje dwa obrazki Il Padrino, którego Sycylijczycy wielbią, stawiając podobizny zaraz obok krucyfiksu.
Zjeżdżając z wulkanu kolejny raz jedziemy w chmurze, przez malownicze lasy i góry. Kierujemy się do miejscowości Savoca, gdzie kręcono Ojca Chrzestnego. Na miejscu kilka pamiątkowych fotek przy pomniku F.F. Coppoli i już gnamy do Mesyny, skąd jeszcze dzisiaj chcemy popłynąć na kontynent – do Kalabrii. Zanim pożegnaliśmy Sycylię to zeszło nam trochę i hotelu szukamy już po ciemku. Prowadzę a moja lampa znowu odmówiła posłuszeństwa, w ciemnej szybie i bez świateł jest co najmniej śmiesznie. Zatrzymuje się obok nas młody Włoch, mówi że jest motocyklistą i jeżeli potrzebujemy noclegu to on nas może przekimać. Skorzystalibyśmy pewnie gdyby nie to, ze właśnie stoimy przed bramą naszego hotelu 🙂 Po szybkim prysznicu zaliczamy jeszcze lokalną restaurację.
Dzień 7
Jakoś tak smutno opuszczać Sycylię, oboje uznajemy że jest bardzo niedoceniana przez motocyklistów. Można się wyjeździć, widokowo jedno z piękniejszych miejsc jakie widziałem. Obiecuję sobie, że jeszcze tu wrócę. Kalabria zaskakuje mnie drogami, no cóż – to południowe Włochy – jest naprawdę dramat. Są odcinki gdzie robimy 35km w ciągu godziny. Orzech włącza tryb Enduro w swoim „wszystkomającym” Ducati, ja takiego nie mam 🙂 Rekompensuje niedogodności przyroda, jest jak w Bieszczadach, wszystko w zieleni, jak okiem sięgnąć dżungla. Po drodze kilka niespodzianek z cyklu „grubo” tj. zwalone drzewo i objazd lasem i zwycięzca wszechkategorii czyli zarwany asfalt na odcinku kilku metrów, który pokonał nawet tryb Enduro w multistradzie Orzecha.
Dzień 8
Orzeszek się postarał, zamiast na masturbacji spędził równie miło czas analizując drogi na dzień następny. W efekcie mniej odcisków i komfortowa jazda po dobrym asfalcie. W górach złapał nas mały deszczyk, pierwszy we Włoszech choć obyło się bez kondoma. W drodze gubimy jakiś sprytny zakręt i w efekcie wjeżdżamy do wioski na czyjąś posesję. Miejscowi patrzą na nas jak na kosmitów więc zawracamy. Licznik pokazuje prawie 3000m gdy dojeżdżamy do hoteliku B&B prowadzonego przez motocyklistę. Na podwórku stoją dwie Hondy, choć po angielsku nie mówi nic szybko dogadujemy się, że Ducati to przereklamowany sprzęt a jedyna słuszna marka pochodzi z Japonii 🙂 Orzech stwierdza, że jak na Włocha to dziwna przypadłość (pewnie babcię właściciela zgwałcił samuraj). PS. Ciekawostką w Kalabrii są miasta położone na stokach, dosłownie zabudowane mieszkaniami góry.
Dzień 9
Spieszymy się do Bari na prom, skąd mieliśmy się przeprawić do Albanii. Częściowo przez góry a jak już było krucho z czasem to wbiliśmy na autostradę. Po drodze zaliczyliśmy odpoczynek na zamkniętej stacji benzynowej a mnie wzięło na wypróżnianie. Cichy zakątek się znalazł ale skąd papier ? Przypomniało mi się, że z boku sakwy mam dbkiller Orzecha, który wożę od roku a zapakowałem go w… chusteczki z hiszpańskiej restauracji. Demontowaliśmy go jeszcze w ubiegłym sezonie w Maladze i na całe szczęście owinąłem go w papier. Zadowolony i lżejszy jechałem w stronę portu – pomimo długiego postoju tempo było na tyle mocne, że byliśmy 2h przed czasem. Urwanie chmury zastało nas pod wiatą więc mocno nie ucierpieliśmy. Ciekawy widok przedstawiali Albańczycy, którzy wieźli na dachach lub w przyczepach wszystko: stare lodówki, meble, wszelkiej maści graty. Prom okazał się luksusowy i prawie pusty, oprócz nas płynął tylko jeden motocyklista.
Dzień 10
Budzimy się rano w Durres w Albanii, po niezliczonej liczbie kontroli wyjeżdżamy z portu. Na pierwszej stacji benzynowej za miastem spotykamy się z Góralem i Lukiem, którzy zaliczają na moto Grecję, Macedonię i Albanię. Robi się wesoło i od razu raźniej. Albanię dosłownie przelatujemy, tam trzeba pojechać w góry żeby zobaczyć coś ciekawego ale nasze motocykle się do tego nie nadają (kiepskie drogi lub ich brak). Tego dnia dojeżdżamy do Dubrovnika w Chorwacji. Mamy przepiękny, prawie 100m apartament, robimy zakupy na kolację, prysznic i idziemy na stare miasto. Kto nie widział starówki Dubrovnika niech żałuje, dokujemy się w knajpie na zboczu skały z widokiem na morze. Po kilku browarkach zmieniamy lokal, gdzieś z uliczki gra muzyka. Wchodzimy na duży plac pełen młodych ludzi, właśnie zaczyna grać DJ i ni stąd ni zowąd każdemu już nóżka chodzi. Bawiliśmy się do późna w nocy w międzynarodowym towarzystwie 🙂
Dzień 11
Wstaje się ciężko ale jechać trzeba. Tego dnia mamy zrobić największy dystans ok. 900km aby dojechać nad… węgierski Balaton 🙂 Droga widokowa, z jednej strony wybrzeże, z drugiej góry. Zakręty szerokie i otwarte, jedzie się szybko i dobrze. Przekraczamy kilka granic i tak o 21:30 meldujemy się na miejscu. Nie mamy hotelu więc bookojemy cokolwiek, jest za późno na wybrzydzanie. W hotelu trafiamy na imprezę integracyjną, szybki prysznic i już piwkujemy obok 🙂 Po jakimś czasie zmieniamy lokal, idziemy na miasto. Miejscowość typowo wypoczynkowa bowiem wieczorem życie kwitnie. Wchodzimy do pierwszego lokalu z brzegu, gdzie gra muzyka. Trafiamy na wieczór panieński… i nic więcej napisać nie mogę lol
Dzień 12
Poranek jest bardzo ciężki, niektórzy nie są w stanie jechać więc postanawiamy że nas dogonią i ruszamy z Orzechem sami w kierunku Polski ślimaczym tempem. Rzeczywiście gdzieś w Czechach wpadamy znowu na siebie, łapie nas burza, którą przeczekujemy pod mostem. Ostatni posiłek w knajpie i w Ostravie odłączam się od reszty aby wrócić malowniczą drogą przez Racibórz do swojej wioski. Na liczniku > 5000km na kołach i wrażeń cały plecak. Choć Ojca Chrzestnego nie znaleźliśmy i tak było zajebiście !