Bo życie tak naprawdę zaczyna się po 50-tce… w bicepsie

Andora 2017 – pełna relacja

Pireneje czyli tam i z powrotem

Dzień 0

Wikipedia napisał/a: Andora, Księstwo Andory (katal. Principat d’Andorra) kraj leżący w Pirenejach i całkowicie pokryty górami. Ma powierzchnię 462 km2. Średnia wysokość terenu to 1996 m n.p.m. Na licznych zboczach często występują wysokogórskie łąki i lasy. Najwyższy punkt w państwie to szczyt góry Pic Alt de la Coma Pedrosa (2942 m n.p.m.), najniższym jest Riu Runer, który leży w pobliżu granicy z Hiszpanią na wysokości 840 m n.p.m. Andora graniczy z Francją na północy, północnym wschodzie i północnym zachodzie i z Hiszpanią na południu, południowym wschodzie i zachodzie.

Wyprawy nadszedł czas. W tym roku punktem docelowym będzie Andora, choć to tylko plama na mapie ponieważ dróg mają tam mniej więcej tyle co w Pcimiu Dolnym. Tak naprawdę interesują nas Pireneje i parki krajobrazowe wokół a jest ich tam całkiem sporo…

Dzień 1

Spotkanie rano z Orzechem po czeskiej stronie przebiegło zgodnie z moimi oczekiwaniami – tj. jakby mu diabeł pieprzu na ogon nasypał a przecież mamy 3 dni na to aby dojechać do portu we Włoszech. Cały on, dobrze że opierdzieliłem jakieś ścierwo i kawę przy okazji ostatniego tankowania w PL… Trasę na teoretycznie 1080km pierwszego dnia mógł wymyślić tylko Sławek, a że kręgosłup mam jakby w dwóch kawałkach tak więc oprotestowałem pomysł od razu. Droga do Wiednia była tak samo ekscytująca jak transmisja obrad sejmowych, dopiero zjeżdżając w stronę Alp obudziło się w nas życie. Ten dzień skończyliśmy z wynikiem ponad 700 km ku czarnej rozpaczy mojego kolegi. Nocleg w Schladming zabookowaliśmy stojąc przed hotelem u stóp lodowca Dachstein, który nam się po prostu spodobał. Wieczorem jeszcze skoczyliśmy na grilla do knajpy naprzeciw, a do kotleta przegrywały nam lokalne gwiazdy muzyki ludowej w strojach z epoki 🙂

Dzień 2

Na drodze dojazdowej do Zell am See trafiliśmy na dwóch wariatów na Ducati Multistradach, którzy wyprzedzili nas jakbyśmy stali… a raczej nie jeździmy jak lamusy 😉 Nawierzchnia ciulowa, muldy na środku zakrętu, jednemu podbiło przednie koło i już prawie witał się ze świerkiem lecz jakimś cudem wyszedł z tej sytuacji cały.

Wyspani i wypoczęci zaatakowaliśmy przełęcz Grossglockner, niestety za widoczki należy się myto 25 ojro – zdziercy! Mieliśmy okazję trafić na imprezę Audi Experience co polegało na tym, że fabryka w Ingolstadt podstawiła jakieś 10 sztuk nowiutkich Audi R8 Spyder V10, sadzając za kierownicą co bogatszego niemieckiego emeryta. Kierownik wycieczki w nagrodę dostał w gratisie długonogą blondynkę na miejsce pasażera. Niestety potencjał tych aut został zmarnowany ponieważ towarzystwo raczej toczyło się majestatycznie, roztaczając wokół posmak luksusu i zbytku. Był też miły wyjątek, po wyprzedzeniu jednego ze Spyderów, który sypał nadzwyczaj żwawo w kierowcy obudził się duch sportowca i zaczął nas gonić. To był naprawdę ekscytujący pojedynek i gdyby droga nie była tak kręta pewnie nie mielibyśmy szans. Dojeżdżając do miasta zbiliśmy wirtualnego żółwika. Tego dnia pojeździliśmy >400 km praktycznie tylko po górach, nocleg zabookowaliśmy na szybko, na ostatnim postoju, w pięknie położonym hotelu na szczycie Passo Gardena już po włoskiej stronie.

Dzień 3

Dzisiaj wieczorem musimy być w Savonie gdzie czeka na nas prom więc pokręciliśmy się jeszcze 200 km po górach kierując się powoli w stronę wybrzeża. Znowu minęło nas dwóch „dafców” jeden na KTM 1290 Superduke i drugi na Aprilii Tuono, goście szli petardą, na kolanie, w pełnym złożeniu na zakrętach gdzie każdy błąd wymagał ukończenia kursu spadochronowego przez wzgląd na otaczające przepaście. Ten poziom nierozsądku chyba jest poza naszym zasięgiem ponieważ chcemy w końcu doczekać wypłaty z tego rogu obfitości, na który co miesiąc każe nam płacić ZUS.

Ostatnie 400km zrobiliśmy autostradami, korek przed Mediolanem przerósł wszelkie komunikacyjne armagedony jakie do tej pory widziałem. Oceniam kolumnę aut na 20 km, zapchane trzy pasy autostrady i gdyby nie wąskie motocykle doczekalibyśmy tam spokojnie późnej starości. Temperatura dochodziła do 38 stopni, ta godzina przeciskania się pomiędzy autami zmęczyła nas niczym maraton. Przed Genuą zatrzymujemy się bo kilkaset metrów przed nami ląduje na autostradzie helikopter. Dwa rozbite samochody z ludźmi, martwy pies na jezdni, za chwilę nadjechała kawaleria tj. karabinierzy, służby autostradowe, straż pożarna i co tylko tam jeszcze możliwe. Ruch zatrzymany w obie strony, po dłuższej chwili motocyklistów było pewnie koło setki. Czekaliśmy ze godzinę aż nas puszczą, jak to wszystko ruszyło to było jak na paradzie 1-wszo majowej za starych, dobrych czasów 🙂

Mieliśmy autostradę tylko dla siebie więc następne kilkadziesiąt km tempo było sportowe zwłaszcza, że robiło się niebezpiecznie późno. Do portu wyjechaliśmy 30 min przed czasem ale jak się okazało i tak zdecydowanie za wcześnie. Kwitnęliśmy 4 godziny zanim wypuścili nas na pokład jako ostatnich zmotoryzowanych. Masz jakiegoś wroga, chcesz komuś zrobić figla ? Poleć mu linie Grimaldi, to najgorszy prom i najgorsza obsługa z jaką miałem nieprzyjemność. Dramat, poszliśmy spać po 2:00 w nocy wyglądając i czując się jak zombie.

Dzień 4

Płyniemy i płyniemy, obudziliśmy się o 11- tej, lecimy na śniadanie bo przecież zakupiłem wypasiony pakiet business ! Gość nakłada nam po rogaliku, daje kawę, jogurt i kubeczek soku z kartonu… Strach pomyśleć co dostają ci, którzy kupili pakiet standard. Jedno jest pewne, na 100% nie przytyje, Grimaldi zapewni Ci linię modelki z pierwszej ligi. Wziąłem z Polski trochę kalorii i to ratuje mi życie. Prom jest mały, trochę buja więc lepiej aby żołądek pozostał pusty skoro jest opcja, że za chwilę będę czule obejmował się z sedesem. Podróż dłuży się niemiłosiernie, bar zamknięty, pełno Arabów w sukienkach, śpią wszędzie gdzie się da. Doczekaliśmy kolacji, zjedliśmy i było znośnie, zwłaszcza że morze też się uspokoiło.

Mamy opóźnienie, zamiast 20:30 wyjeżdżamy z rampy o 23:30. W Barcelonie 29 stopni o północy, tankujemy i dzida do hotelu, do którego jest 40km. Mamy z Orzechem ciemne szyby w kasach bo nie przewidywaliśmy jazdy po nocy… Dobrze, że miasto jest oświetlone i jest jak w dzień więc prujemy bez stresu. Dojeżdżamy do Caldes, miasteczko piękne, hotel super tylko że nikogo nie ma na recepcji bo jest 1:00 w nocy. Gdzieś na wywieszkach widzę numer do ochrony, dzwonimy, mówi po angielsku i podjedzie… Udało się, mamy klucze, moto w garażu, kąpiel i po 2:00 idziemy spać… Uff

Dzień 5

To jest właśnie TEN dzień, dzisiaj dotrzemy do właściwego celu tej podróży czyli Andory. Wyspani po przeżyciach dnia wczorajszego ruszamy zaplanowaną przez Orzecha trasą. Kręcimy się po katalońskich bocznych dróżkach i nie możemy uwierzyć w to co widzimy. Gdziekolwiek nie skręcamy, choćby w najbardziej skromną i cienką nitkę na mapie to asfalt jest godny toru MotoGP. Droga jest perfekcyjna, zakręt przechodzi w kolejny i tak bez końca. Widoczki po drodze cieszą oko nie mniej niż nawierzchnia. Jedyny minus to upał, roztapiamy się w tych ciuchach jak lody w piekarniku. Sławek w jakiejś mieścinie podnosi na chwilę szybę coby zażyć ciut tlenu. Uwierzycie, że jedyny w tej okolicy opasły bąk pomylił oko Orzecha z samicą i przyładował mu centralnie w gałę 😉 Fiolet schodził kilka dni (gdyby fantazjował o bójce z 10 Hiszpanami to już wiecie jak było). Pireneje są piękne, mnie osobiście podobały się bardziej niż austriackie Alpy. Sama Andora jest bardzo ładną enklawą, miasta położone na zboczach gór są bardzo kolorowe i… tanie. Paliwo – najtańsze na tym wyjeździe (cena lepsza niż w PL), hotel 4 gwiazdki z basenem i SPA kosztował nas 60 jurków 😀 Było tak tanio, że zamówiłem sobie masażystkę do sponiewieranych pleców. Zażyliśmy też z Orzeszkiem kąpieli z bąbelkami, oczywiście dotykania pisiorkami nie było. Przy wyjeździe warto zatrzymać się w perfumerii i zakupić coś dla żony, dziewczyny czy kochanki, lub dla wszystkich naraz – ponieważ rachunek przy kasie ucieszyłby nawet polskiego emeryta.

Dzień 6

To będzie zajebista trasa, tak mi mówił… No i taka była z tym, że jakoś nie udało się policzyć na co się porywamy. Celem było Carcassone, miasto we Francji, które słynie z tego że posiada zachowaną w perfekcyjnym stanie starą cześć miasta z XI, XII wieku. W nocy przepięknie oświetlone i pełne atrakcji.

Ale po kolei… kontynuowaliśmy eksplorowanie hiszpańskich a następnie francuskich, górskich tras. Na początku było pięknie, potem męcząco, potem milcząco a na końcu wkurwiająco. Jechaliśmy bodajże ze 12 godzin lub lepiej, ponad 700 km z czego 500 km po górach i ostatnie 200 km autostradą już jako koło ratunkowe byleby dojechać przed nocą. Udało się nam być przed 21-wszą, przy czym ja nie podzielałem entuzjazmu kolegi, łagodnie rzecz ujmując 🙂 Wyprawa powinna być przyjemnością a to bardziej przypominało Runmagedon. Dobra rada dla podróżujących w ciepłe rejony: zabierajcie ze sobą jakąś zasypkę w sprayu np. Daktarin i ładować bez krępacji w stopy i w dupę 😉 Udało się nam jeszcze zobaczyć miasto nocą i zjeść kolacje, Radler poprawił nastrój a ja poprosiłem głównego planistę o umiar i zdrowy rozsądek.

Dzień 7 

Orzech odkrył, że klocki z przodu mają grubość prącia rozwielitki, a wszytko to dlatego, że zamiast gaz to ja cały czas widzę światełko stopu. Na co to tyle hamować? 😉 ”Zmieniać czy nie zmieniać” ? – pytanie padło ze sto razy. Przy 101 razie z pewnością w głosie, której nie powstydziłby się sędzia stanu Texas, wydający wyrok na murzyna za gwałt na jego kapeluszu, rzekłem „zmień i będziesz miał spokój” (i ja też). 

Umówiliśmy wizytę telefonicznie już wcześniej w salonie Ducati w Nimes. Jechaliśmy sobie powolutku przez jakieś górskie wiochy zapomniane przez Boga i ludzi i miało to też swój niepowtarzalny urok. Ostatni odcinek podkusiło nas coby pojechać nacjonalkami :/ 50km robiliśmy w nieskończoność, remonty, ronda, korki, upał. Jak tam w końcu dojechałem to lało się ze mnie jak z dziurawego rondla. Na szczęście serwis sprawnie i migiem załatwił temat, pół godziny później było po wszystkim. 

Generalnie mieliśmy obydwoje dosyć na ten dzień więc szybciutka rezerwacja i niedługo potem byliśmy w pokoju na peryferiach miasta. PS. Orzechowi wyraźnie brakuje żony, codziennie namawia mnie na tabletki nasenne, choć padam i bez tego w moment. Codziennie więc grzecznie acz stanowczo odmawiam a dupę profilaktycznie trzymam blisko ściany 😀 

Dzień 8 

Tego dnia w planach jest kanion Verdon. Droga dojazdowa jest kręta i widokowa, zapierdzielamy aż miło. Sam kanion odwiedzam już drugi raz…Wspomnienia na facebooku zeznają, że dokładnie 5 lat wcześniej byłem tu przy okazji wyprawy do Saint Tropez. Jest tak samo pięknie, taki punkt obowiązkowy każdej wycieczki w te rejony. 

Zmierzamy w kierunku Isola, gdy tam dojeżdżamy łapie nas pierwszy mały deszczyk na tej wyprawie. Niebo wygląda dość groźnie, postanawiamy nie pchać się na kolejne przełęcze, bookujemy miejscówkę niedaleko, dosłownie stojąc przed hotelem. Właściciel wychodzi do nas, pytając czy to my zrobiliśmy rezerwacje minutę temu ? Było trochę śmiechu z tego powodu. O tej porze roku w tej górskiej mieścinie w hotelu byliśmy tylko my i jeszcze jeden motocyklista z Francji. W cenie była kolacja i śniadanie, zasiedliśmy więc chwilę potem do stołu. Przynoszą danie naprawdę fest, najadam się solidnie a to okazuje się być tylko przystawką. Potem jest jeszcze danie właściwie i deser. Sławek zamawia butelkę wina i opierdziela je praktycznie sam co mu nazajutrz wyjdzie bokiem 😉 Nie możemy wstać od stołu przez 15 minut, wyglądam jakbym zaciążył – straszna uczta ! 

Dzień 9 

Orzech jest przeźroczysty i wygląda jak własny cień 😉 Stosuje do mnie prośbę, że jakby kiedykolwiek zachciało mu się popić na wyjeździe to żebym przypomniał mu właśnie ten moment w jego życiu hahahah Dzisiaj praktycznie cały dzień mamy jeździć po górskich przełęczach, Sławek prowadzi a raczej trzyma się maszyny, we mnie natomiast włącza się demoniczny tryb sport – to zdecydowanie najlepszy dzionek pod względem jazdy na tej wycieczce. Wychodziło perfekcyjnie absolutnie wszystko, w tym dniu nie wyprzedził mnie nikt, motocykl czułem jak nigdy dotąd 🙂 

Dzień 10 

Wjeżdżamy do Szwajcarii, od samego początku mój wewnętrzny głos alarmuje, że coś tu będzie nie halo. Zaczęło się od narastającej frustracji rozpiździelem w tym kraju, jeden wielki remont :/ To przekładało się oczywiście na postoje co chwilę ze względu na zwężki, ruch wahadłowy, przeklęte kampery i przyczepo-wozidła (sorki Rasputin !), itp. Do tego dodajmy Szwajcarów, którzy jeżdżą nowym Ferrari 40km po mieście i 80km poza nim i za nic nie zjadą na prawo aby puścić motocykl. 

Założyliśmy, że tego dnia dojedziemy do Livigno we Włoszech aby trochę nadrobić drogi i nie zostawiać na ostatnie dwa dni długich dystansów. Do celu było >500km górami i jakieś niewielkie odcinki autostradowe = ambitnie. Droga z powyżej opisanych powodów wlokła się niemiłosiernie, upał + odparzone 4 litery, które błagały o chwilę wytchnienia 😉 

Na ostatnich przełęczach Orzech odjechał już w stronę hotelu a ja turlałem się powolutku gdy nagle na wyświetlaczu pokazuje się czerwone info z TPMS (Tire Pressure Monitoring System), że w tylnym kole mam 2,4 bara. Co do hu.. ? Stanąłem bo myślę sobie, że może na rancie gdzieś spierdzieliło jak najechałem na coś… Jak nie zejdzie więcej to znaczy, że trafiłem a jeśli zacznie schodzić to ewidentnie złapałem gumę. Ciśnienie spada dalej, no to wszystko jasne. Jest 19-ta, do hotelu mam 20km, im szybciej jadę tym mniej ucieka, szybko przeliczyłem że dojadę zanim będę miał flaka. Wolałem zastanawiać się co dalej na hotelowym parkingu niż na 2000mnpm… Dojechałem do hotelu mając jeszcze sporo powietrza w oponie, szybki ogląd – mamy sprawcę, widzę że coś metalowego siedzi w gumie. Zakupiłem przed wyjazdem zestaw „Adam Słodowy poleca” do kołkowania, mam też małe kombinerki. Łapię za koniec i wyciągam 10cm gwoździa shock Powietrze schodzi zupełnie, walczę ze 30 minut, pompuję koło załączonymi nabojami i może nie wygląda to za profesjonalnie ale trzyma pięknie ! 

Dzień 11 

Sławek żyje w oderwaniu od rzeczywistości lol Namawia mnie jeszcze poprzedniego dnia wieczorem abyśmy wracali do PL przez Alpy z kołkiem w oponie i moją obolałą okrężnicą :/ Postanowiłem zmienić gumę i nie ryzykować, że rozszczelni się np. w niedzielę na autostradzie bo wtedy byłoby pozamiatane. 

Rano opona dalej trzyma, podjechaliśmy na stację i dopompowałem do 2.5 bara – wszystko OK. Przed wyjazdem z hotelu zadzwoniłem do najbliższego dealera w Austrii czy mają stosowną oponę i czy mogą wymienić – okazało się, że tak ! Nie było się więc nad czym zastanawiać tylko jedziemy powolutku do Landeck do serwisu KTM-a (jakieś 130 km od Livigno). Był jeden mechanik więc poczekaliśmy trochę na swoją kolej ale jak już wjechałem to 15 minut i było po sprawie, uff ! Orzech chciał wracać na raz do Polski skoro opcja jazdy przez góry z mojej strony odpadała. Ja niestety fizycznie nie dałbym rady pyknąć >1 tys. km, które dzieliło mnie od domu więc pojechaliśmy jeszcze kawałek razem. Na jakimś rozjeździe przyblokowały mnie samochody i nie widziałem gdzie Sławek skręcił, pojechałem według nawigacji i jak się okazało rozminęliśmy się na dobre w tym momencie. Jak miałem dosyć to stanąłem i zabookowałem sobie nocleg w Niemcach. 

Dzień 12 

Tyle co wjechałem na autostradę i znowu wypadek, wszystko stoi. Przecisnąłem się na pole position co zajęło ze 30 min, czekałem kolejne minuty w nadziei że uprzątną wraki i puszczą ruch. Policjant jednak zadecydował, że mamy nawracać i tak poszło się rypać 45 minut a żeby to objechać musiałem zrobić +50km :/ Reszta drogi niewarta wspomnienia, ok 17-tej docieram w domu po całodniowej jeździe. 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *