Bo życie tak naprawdę zaczyna się po 50-tce… w bicepsie

Na około półwyspu iberyjskiego – 2022

Dzień 0

 

Motocykle dojechały już do Barcelony, spedytor zabrał maszyny tak jakby luksusowym samochodem, którym wcześniej woził ryby. Zapach stawiam gdzieś pomiędzy marokańskim zamtuzem a zdechłym wielorybem. Ciuchy przezornie wylądowały w plastikowych workach (inaczej nasz aromat po 2 tygodniach byłby krzyżówką capa i owoców morza a tak pozostanie swojski, męski smród). Na dworcu PKP czekając ze Zdrapką na połączenie do Krakowa snujemy ploteczki gdy okazuje się, że nasz pociąg odjeżdża teraz, zaraz, już… tyle że z innego peronu. Dostać się tam nie sposób ponieważ przejście jest blokowane przez stojący w poprzek, drugi pociąg. Wskakujemy wiec przez drzwi aby wyjść po drugiej stronie ale tam jest płot. Konduktor zamyka oczy, młodzi i wysportowani jak Lech Wałęsa 50 kg temu robimy hyc i już jesteśmy we właściwym składzie. Minutkę później wagony ruszają, to był fuks.

 

Na lotnisku w Balicach spotykamy Orzecha w nieśmiertelnych, seledynowych spodenkach Adidas vel Adonis, które pamiętają czasy faraonów. Moda zatoczyła koło – w mokasynkach, do pary z ogolonymi łydkami wygląda jak z żurnala dla kochających inaczej. Warto wspomnieć o białym t-shirt z zebrą w tęczę… cóż, takie mamy czasy.

 

Podróż przebiega gładko, w Barcelonie bierzemy Ubera z kierowcą Mahhmedem i za 15 min jesteśmy w hotelu, w którym cena do standardu przystaje jak sandał do czarnej skarpety. Zapłaciliśmy fortunę dostając w zamian zatęchłą norę.

 

Od razu idziemy do pobliskiej knajpy opędzlować coś na szybko, potem kupujemy piwka w markecie i jak żuliki na ławeczce, na placu zabaw sączymy, delektując się pogodą.

Malik z Piterem dolatują z Warszawy około północy, reszta piwka i paczka czipsów ratują ich od śmierci głodowej.

Dzień 1

 

Jedziemy po motocykle, jest przed 9 rano a słońce już pali czaszki. Dojeżdżamy pociągiem do Sitges i z bucika prawie 2km idziemy do miejscówki gdzie stoją maszyny. Są prawie całe, ramka od tablicy rejestracyjnej u Malika połamana i kierunek zwisa smutny jak impreza informatyków ale nie są to rzeczy, których nie potrafilibyśmy naprawić.

 

W końcu jazda, niby w ruchu powinno być chłodniej ale dzisiaj już wiemy co czuje obracany indyk w termoobiegu. Powietrze stoi, w szczycie jedziemy w 40 stopniach, sączę wodę z bukłaka w trakcie jazdy ale Orzech ledwo się toczy z odwodnienia i na postoju nie ma siły odkręcić butelki z piciem. Trzeba chlać nieustannie, oczywiście ma to swoje konsekwencje bo zawory sfatygowane więc co chwilę ktoś rzuca hasło do postoju, że teraz będzie sikane.

 

Postanawiamy dzisiaj dojechać do Andory, ok 40 km przed celem łapie nas deszcz, przeczekujemy w knajpie a tabun hindusów pstryka foty z naszymi moto bo co tu mówić – cacy są. Orzecha wyrywa najstarsza hinduska, robią wspólne zdjęcie, chyba też wymienili numery.

 

Hotel 5* w Andorze kosztuje tyle co w Barcelonie zupa cebulowa, bierzemy więc taki w centrum po taniości, w apartamentach można się ganiać i grać w golfa. Szybki prysznic i już lecimy w miasto na browarka, nocą to państewko wygląda obłędnie. Piter gubi karty kredytowe ale wraca i zbiera swoje fanty z chodnika. Generalnie Piter gubi wszystko i wszędzie.

Dzień 2

 

Śniadanie w hotelu dawało radę, jak na południowe standardy gdzie dżemik i croissant rządzi na stole, tu był pełny wypas. Gdy ostatnie kęsy wychodziły uszami, pakowaliśmy następne nosem.

 

Na wylocie miasta/stolicy chłopaki obkupili się w perfumy dla żon, kochanek i kto tam sobie jeszcze zasłużył. Tankujemy najtańszą benzynę na tym wyjeździe i w drogę.

Zakręt goni zakręt, jeździmy po Katalonii potem po Aragonii, nie wiedzieliśmy jeszcze jak bardzo nas to zmęczy tego dnia. Gdzieś na postoju udaje się puścić drona i strzelić kilka śmiesznych fotek. Popołudniu gdy w brzuchu zaczęło bulgotać, znaleźliśmy zacny wyszynk przy drodze, zamówiliśmy w opór żarcia, kawę a rachunek wyniósł 30€ za 5 osób, każdy ubolewa że nie wziął wszystkiego z menu.

 

Dzień upływa na niekończącej się jeździe, z powodu zamkniętej drogi nadrobiliśmy naprawdę sporo kilometrów. Bookujemy hotel przy polu golfowym i dobijamy tam po 20:00, totalnie padnięci. Nawet o tej godzinie jest wciąż ponad 30 stopni. Załatwiam formalizmy a chłopaki już sączą piwko w restauracji. Na stoły wjeżdża żarło, piwo i wino leje się strumieniami. Trochę przegięliśmy ale każdy chyba musiał odreagować. Jest poważna obawa żeby wstawić motocykle do garażu bo w głowie helikoptery napierdalają kankana. Koniec końców zostawiamy maszyny pod wiatą.

Dzień 3

 

W nocy wywieszona przez okno koszula Orzecha spada na dach. Po śniadaniu robimy akcje odzyskania jej, ponieważ to jedyna garderoba jaką posiada ten biedny człowiek. Sławek chciał się wspinać ale ciążenie dupy i nieubłagalna grawitacja mu na to nie pozwoliły, zatem wysłużył się Piterem. Akcja zakończyła się sukcesem, nikt się nie połamał ani nie nadwyrężył.

 

Nie będę dzisiaj zanudzał o jeździe bo pomimo tego, że było jej dużo to pojawiły się nowe przygody warte przekazania. Chcieliśmy inaczej niż zazwyczaj dobić do hotelu o ludzkiej porze i gdy przed 18:00 zostało nam niecałe 30km do celu to Jeremi z Malikiem umyślili zamianę motocykli. Malik ma z nas wszystkich najmniejsze spalanie ze względu na małe opory toczenia, co wynika z nieustającej jazdy na jednym kole. Po zamianie wytrzymał może kilkaset metrów w trybie „normalne użytkowanie motocykla” i pyk na gumę. Komputer pokładowy w BMW Jeremiego zwariował i wykonał w panice manewr zrzutu łańcucha z zębatki. Słaby temat gdy jesteś w środku niczego a potrzebujesz odkręcić śrubę okrętową w rozmiarze fi35 trzymającą koło, żeby to naprawić. Na szczęście w pobliżu była stacja benzynowa i pożyczony, klasyczny „francuz” oraz 5 mechaników-inżynierów w tym jeden doktor nauk medycznych uratowały sytuację.

 

Dojeżdżamy do hotelu jak zwykle o 20:00 zajechani, tonąc w pocie. Bierzemy extra jacuzzi bo należy się nam jak psu buda, godzinka relaksu, kolacja i śmichy do północy. Jesteśmy na peryferiach Pampeluny, entuzjazm na pomysł pojechania do miasta gaśnie w grupie wraz z liczbą donoszonych piw.

Dzień 4

 

Gdy wyjeżdżamy z hotelu jest dość późno więc pakowanie motocykli na parkingu przypomina przebywanie w suchej saunie w zimowym śpiworze. Czekanie na kogokolwiek w takich warunkach podnosi ciśnienie prędzej niż szybkowar, więc każdy stara się ogarnąć na tyle sprawnie aby grupa ruszyła razem. W tym właśnie momencie, gdy wszyscy są gotowi, na uruchomionych motocyklach, od których bucha dodatkowy żar, Piter oznajmia, że nie ma zegarka… Opadają nam ręce, smażymy się czekając aż sprawdzi pokój. Zegarka w pokoju nie było, znalazł się kilka godzin potem na nadgarstku właściciela.

 

Maszyny przejechały ponad 1000 km, należy im się SPA, ponieważ powoli przestaje być widać jakiego są koloru. Na pierwszej stacji oporządzamy łańcuchy i zacieramy ślady mordu popełnionego na tysiącach owadów. Piotrek lubi jak maszyna jest okąpana i ładnie pachnie, więc traktuje swoją perfumą Versace. Tak na serio musiał zetrzeć z karoserii wyjątkowo rozdupconą muchę, która przed śmiercią nażarła się butaprenu.

 

Żeby nadrobić czasowo lecimy autostradą spory kawałek, „zwiedzamy” obwodnicą Bilbao i Santander. Nie ma chwili nawet szyi odwrócić żeby coś spojrzeć bo tempo jest więcej niż żwawe. Jesteśmy połączeni interkomami więc leci szydera z Orzecha, kierownika wycieczki, że nam tak piękne wspomnienia załatwił z tych miejsc i że nic to – oglądniemy sobie film z kamery na kasku, którą coś tam czasem nakręcę.

 

Hotel mamy nad samym oceanem, okąpani idziemy na promenadę zrobić kilka fotek.

Zdrapka zupełnie po trzeźwemu rozwala palca u giry o jedyny wystający z chodnika słupek, krwawi ale będzie żył. Rezerwujemy basen a Malik z Piterem jadą do Santander. Moczymy się godzinkę, to boskie uczucie po całym dniu jazdy i nikt mi nie wmówi, że namiot i komary gryzące w dupę to lepsza wersja moto-wyprawy.

Dzień 5

 

Jeździmy w różnej kolejności, jak komu zapasuje przy ruszaniu, w tym akurat momencie Zdrapka jechał za kierownikiem czyli Orzeszkiem. To istotny szczegół, z którego wynikają dwa fakty: jaka przepaść dzieli hamulce motocykla 2015 i 2022 oraz dlaczego po hiszpańskich górach nie powinno się jeździć w czerwonym kombinezonie. Ale do brzegu – zakręty w górach zazwyczaj są ślepe a droga wąska, wyjeżdżając z winkla trzeba spodziewać się wszystkiego – lokales ścinający zakręt, autokar szeroki na dwa pasy, kamper idący na czołówkę, to rzeczy zupełnie zwyczajne. To co się jednak za zakrętem odpierdzieliło normalne nie było. Orzech leci dynamicznie a Zdrapka siedzi mu na tylnym kole, wylatują zza zakrętu a na środku drogi z naprzeciwka leci na nich byk. Wielkie bydlę z rogami i jajami wielkości arbuzów. Orzech ciśnie klamkę hamulca i staje w miejscu ponieważ ma najnowszą technologię jaka jest montowana w cywilnych motocyklach, Zdrapka ciśnie klamkę i zatrzymuje się 10m dalej. Orzech jedzie w oczojebnym, czerwonym kombi, byk od razu wie komu chce zasadzić w dupę swój wielki róg. Robi jeszcze kilka kroków i staje, w głowie Sławka przewija się całe życie, kupa wysyła impuls do mózgu, że spotkanie jest w gaciach. Byk musiał to wyczuć dosłownie bo wciągnął powietrze i z obłędem w oczach przeskoczył metrowy płot. Uff…

 

Jedziemy najpiękniejszym do tej pory górskim odcinkiem, na szczycie autor czyli ja, Jeremi i Malik ciśniemy szutrem jeszcze wyżej. To zupełnie inne widoki i perspektywa niż z asfaltu. Robimy kilka fot i jedziemy na punkt widokowy po drugiej stronie drogi wąską, asfaltową dróżką. Po bokach a czasem na środku mijamy krowy, kozy i setki placków rozjechanego gówna. Znaki „uwaga ślisko” nabierają zupełnie nowego znaczenia. Orzech z Piterem mimo początkowej niechęci do takich atrakcji dojeżdżają do nas i raczej nie żałują. Przyroda w tym miejscu robi w głowie rozpierdol, to jest po prostu piękne i każdy czuje, że m.in. takie chwile są kwintesencją tego wyjazdu i turystyki motocyklowej w ogóle.

 

Kolejna historia również jest związana z przewodem pokarmowym. Orzech po obiedzie narzeka nam w interkom, że go kręci w kichach. Zarządza postój na środku skrzyżowania na wyspie między pasami ruchu. Myślimy, że chce sprawdzić mapę ale on pilnie potrzebuje zrzucić balast lub mówiąc dosadniej po prostu wysrać. Nie wierzymy, zwiesza gołą dupę przez barierki przy drodze i ciśnie.

W tym momencie na wyspę, na której stoimy wjeżdża lokales i zaczyna gadać przez telefon, kompletnie rozbijając kontemplację naszego kolegi. Nic nie wyszło z jelit kierownika za to my mieliśmy „kupę” śmiechu. Ta historia przejdzie do legend wyjazdowych, to na pewno.

 

Rezerwujemy po raz pierwszy apartament, mamy pralkę i kuchenkę. Kupujemy na mieście detergent i żarcie, wszystkie smrody idą się prać, robimy kolacje a jutro pyszna jajecznica ! Ja ją zrobię, chłopaki pozmywają a Orzech obiecał dopilnować aby wszystko było OK, taki uczynny i pomocny z niego gość.

 

Wieczorem chcemy zrobić porządki z filmami z kamery bo karta jest nabita jak autobus do Lichenia. Malik otwiera laptopa, matryca wygląda jakby ktoś po niej skakał, wiadomo już komu wzrosną koszty wyjazdu. W połowie nocnej zabawy skończyło się źródełko więc zarządziliśmy atak na market. Gdy tam doszliśmy akurat zamykali, Zdrapka padł na kolana i zrobił oczy kota za Shreka, obsługa mięknie i pozwala nam wejść. To były najszybsze zakupy ever, siatka pełna trunków.

Dzień 6

 

Jedziemy w kierunku Portugalii, trasa prowadzi przez parki narodowe i jest nieprzypadkowa. Każdego dnia Orzeszek traci oczy po nocy aby na swoim tablecie opracować plan na kolejny dzień, na co poświęca kilka godzin życia. Podróżujemy więc takimi drogami, o których Hiszpanie słyszeli ale nikt nie wie jak tam trafić. Pusto, przyroda, widoki, góry, dobry asfalt. Na jednym z takich miejsc odpalamy drona Orzeszka. Malik pilotuje, robi oblot po kole i nie zauważa ściany z siatki. Dron doznał szkód ale lata, Malik planował wyjazd eco a wychodzi na to, że będzie musiał sprzedać dom i psa.

 

Mamy narastający problem, opona Pitera jest styrana jak burdelmama. Styl jazdy i moc motocykla powodują, że asfalt przy każdym gwałtownym odkręceniu manety gazu (Piotr inaczej już nie potrafi) działa jak tarka. Guma jest zjadana z każdym kilometrem. Jutro, pojutrze skończy się jej żywot, wyjdą druty i przestanie być śmiesznie. Koło do zdjęcia wymaga specjalnego klucza i prawdopodobnie pozostaje tylko autoryzowany serwis KTM. Najbliższy jest w Porto ale pracują jutro do 13:00 (sobota) i nie dojedziemy. W niedzielę nic nie załatwimy…musimy to jakoś rozwiązać.

 

Dojeżdżamy do Portugalii, na granicy spędzamy sporo czasu robiąc fotki po obu stronach. Nasz nocleg o godzinę drogi stąd to po raz pierwszy cały, wielki dom. Dojazd prowadzi fantastyczną, szeroką drogą z asfaltem klasy premium lux torpeda. Lecimy wszyscy jak po torze. Nie mogę nawet na sekundę oderwać dłoni od kierownicy żeby włączyć kamerę… szkoda.

 

Po domu oprowadza nas starsza Portugalka, po angielsku mówi „you can”, potem wstawia potok słów w ojczystym języku i kończy „you understand ?”. Jakoś się dogadujemy, pokazuje nam każdy zakamarek a mamy wszystko, włącznie z kuchnią, pralką i dwiema łazienkami. Nieopatrznie pokazuje nam piwniczkę z winem, bardzo duży i poważny błąd, nie wie z kim ma do czynienia. Mamy trzy sypialnie w tym jedną z pojedynczym łóżkiem. Od razu chrzcimy ją pokojem onanisty, Zdrapka zaklepuje ten przybytek rozpusty jako pierwszy. Zakupy zrobione w mieście obok jak zwykle kończą się szybko, szczególnie napoje. Idzie najprzód gratisowe wino powitalne od właścicielki ale to za mało, dobieramy się zatem do piwniczki. Jutro trzeba będzie zostawić kasę na stole i list z przeprosinami.

Dzień 7

 

Zawsze jest jakieś wyjście z trudnej sytuacji … Pojechaliśmy do pobliskiego miasteczka na kawę, żeby ją zamówić trzeba było użyć translatora Google. Portugalski jest tak oczywisty dla przeciętnego człowieka jak zasady „Polskiego Ładu”, ni chuja nic nie zrozumiesz.

W trakcie konsumpcji przybył młody pracownik, który mówił po angielsku. My mu mówimy żeśmy są z „Poland” a ten nam ględzi o Amsterdamie. Holand a Poland to jednak różnica więc to prostujemy. Może to powoduje, że od razu nawiązuje do wojny i naszej „good job for Ukraine”. Pytamy się go o serwis motocyklowy żeby ogarnąć oponę Pitera, on zagaja szefa a ten dzwoni gdzie trzeba. Mówi, że nas poprowadzi i żebyśmy jechali za nim. Po chwili jesteśmy w serwisie Yamahy. Nie mają specjalnego klucza do koła KTM ale upieramy się, że odkręcimy to dużym „francuzem” na własną odpowiedzialność. Właściciel zostawia nas w salonie samych i jedzie swoim motocyklem z Piterem w inne miejsce na wymianę tylnej gumy. W między czasie smarujemy łańcuchy bo właśnie pyknął 2 tysiąc km naszej wyprawy. Mija godzinka i Piter wraca z nowiutkim, pachnącym „Michałem”, jak zwą w żargonie motocyklistów markę Michelin.

 

Mamy spore opóźnienie względem planu wiec dzień upływa na mocnym zapierdalaniu od tankowania do tankowania. Chcemy dzisiaj dotrzeć do Porto, oczywiście unikamy autostrad jak polityk prawdy więc droga ciągnie się niemiłosiernie. Orzech przetargał nas bardziej niż pracownicza wigilia ale w końcu około 19:30 jesteśmy u celu. Szybki prysznic, szybkie piwo i idziemy w miasto. Porto jest pełne życia, ładne, szczególnie stara część. Zdrapka cały wieczór szlifuje angielski, parodiując wczorajsze spotkanie z portugalską właścicielką domu, w którym spaliśmy. „Jes ju ken put dis hir, ju anderstend?” leci cały wieczór i mamy z tego niezły ubaw. Wracamy do hotelu grubo po północy, jutro a w zasadzie dzisiaj ma mocno padać i musimy zweryfikować plan na kolejne dni. Być może pożegnamy się z Portugalią szybciej niż myśleliśmy…

Dzień 8

 

Ewakuujemy się z Porto ponieważ popołudniu z nieba spadną hektolitry wody. Jeszcze na tym wyjeździe nie ubieraliśmy przeciwdeszczówek i jest postanowienie aby tak zostało. Plan na dzisiaj to odwiedzenie Sintry, miejscówki którą zachwalał rodowity Portugalczyk jako „must see”. Mamy grafik napięty jak plandeka na Żuku dlatego musimy cisnąć autostradą ponad 300km.

 

W Sintrze wjeżdżamy do części komercyjnej i szukamy czegoś do jedzenia, parkujemy na chodniku i lądujemy w PizzaHut. Nasze maszyny przyciągają gapiów jak kibel muchy, gdybyśmy brali po 1€ od foty to ten wyjazd by się zwrócił. Próbujemy pojechać pod kolorowy zamek, który jest tutaj główną atrakcją, ludzi mnóstwo, korki, wjazdy, wejścia płatne, policja goni gdy tylko próbujemy gdzieś zaparkować na cwaniaka. Kolejny raz okazuje się, że gdy jesteś w kombinezonie i jest ci gorąco to zwiedzaniu jest bliżej do tortur niż przyjemności. Odjeżdżamy, straciliśmy tylko czas, choć miejsce jest na pewno warte odwiedzenia, włączam kamerę i nagrywam co się napatoczy.

 

Jeżeli chcemy zrealizować jakkolwiek nasz ambitny plan, musimy dzisiaj dojechać na południe kraju. Znowu autostrada, tempomat i monotonna jazda. Przerwa na tankowanie, kawa i dalej. Jesteśmy niedaleko Faro, żeby tu dotrzeć przejechaliśmy dzisiaj ponad 600km i spaliliśmy 3 baki paliwa. Mamy super miejscówkę, dostajemy najlepszy apartament z ogromnym tarasem, z widokiem na ocean, zapewne zadziałał urok spoconego, śmierdzącego faceta.

 

Od razu jedziemy na zakupy do pobliskiego marketu, za 1/3 ceny hotelowego żarcia mamy produkty na kolacje i śniadanie i niezliczoną ilość trunków, która zawsze ale to zawsze jest niewystarczająca. Po kolacji jedziemy do miasteczka, które okazuje się być całkiem zabawowym miejscem. Kupujemy koszulki z motywem sześciopaka, zakładamy na siebie i od tego momentu jesteśmy traktowani jak gwiazdy rocka. Najlepiej wydane 15€ na tej wyprawie.

Dzień 9

 

Pobudka rano jest bardzo ciężka a dla niektórych niewykonalna. Piter, dobry samarytanin przygotował jajecznicę na cebuli i prosciutto co daje nam drugie życie. Jest prawie południe zanim się ogarnęliśmy jako tako, Malik zatruty (zespół szoku poimprezowego) nie jest w stanie jechać. Zdrapka miał sparing z portugalską betonówką na żwirowej podsypce, padał ale wstawał. Wyszedł z tego zwycięsko – choć z kolejnymi strupami. Zakrwawioną pościel tłumaczy skromnie miesiączką. Jeremi postanawia zostać z Malikiem, schładzać czoło okładami i karmić rosołkiem aż biedak wydobrzeje. Orzech rezerwuje jeszcze hotel i wysyła chłopakom lokalizację, żeby mogli dojechać.

 

Przed nami 400km, musimy dojechać w okolice Gibraltaru, gdzie dzisiaj śpimy. Nie wiem o co tu chodzi ale wczoraj zapłaciliśmy za autostrady równowartość rocznego budżetu małego, afrykańskiego państwa a dzisiaj zero. W trakcie przejazdu opuszczamy Portugalię i znowu wjeżdżamy do Hiszpanii. Mijamy Sewillę i ogromne korki na wjeździe do miasta. Motocykl, wąski jak student na diecie bardzo się sprawdza w takich okolicznościach. Na postojach piszemy do kolegów co tam, jak tam i okazuje się, że są może 2 godzinki za nami.

 

Dojeżdżamy do apartamentu z widokiem na Morze Śródziemne, z miejscem parkingowym pod drzwiami, za mało złotówek (jak Ty mnie Orzech teraz zaimponowałeś !). Jest pomysł aby od razu jechać na Gibraltar w cywilnych ciuchach ale sprawdzam, że nie zdążymy wjechać na skałę ponieważ zaraz zamkną nam kolejkę linową. Przekładamy to na jutro rano o ile moczymordy się zbiorą.

 

Zakładamy koszulki „ty też możesz zostać kulturystą” i idziemy na kolację do wyszynku po drugiej stronie ulicy. Właściciel nie rozumie ani słowa, na migi i z użyciem translatora udaje się zamówić całkiem zgrabne jedzonko i dwa winka. Gdy kończymy, przyjeżdżają Malik ze Zdrapką i wspólnie celebrujemy kolejny, udany (jak to mówią Ślązacy) w ciul dzień.

Dzień 10

 

Zaraz po śniadaniu ruszamy w kierunku Gibraltaru, który jest pod brytyjską jurysdykcją, mamy zatem standardową kontrolę graniczną. Kolejka do wjazdu jest długa jak transmisja obrad sejmowych więc przeciskamy się między samochodami wzorem każdego jednośladu tutaj. Motocykle zostawiamy na gratisowym parkingu. Na skałę można dostać się z buta, busem lub kolejką linową – wybieramy kolejkę i z kaskiem pod pachą w pełnym, motocyklowym rynsztunku wjeżdżamy na górę. Na nasze szczęście nie jest bardzo gorąco bo topilibyśmy się jak lody w ciepłym waflu.

 

Widoki petarda, wyszła też foto sesja z małpami, które polują na plecaki turystów w poszukiwaniu jedzenia. Gość z obsługi wagonika okazuje się być Polakiem oraz motocyklistą, ujawnił się dopiero po tym jak wysłuchał odmiany „kurwa” przez wszystkie przypadki. Gdy na parkingu wszyscy już poubierani i gotowi do wyjazdu Zdrapka alarmuje, że w jego moto nie ma prądu. Szybka diagnoza i wygląda na to, że jeden z zacisków akumulatora jest naderwany. Malik szybko ogarnia sklep z częściami do motocykli kilka km dalej. Wykręcamy uszkodzony aku i po pół godzinie Malik przywozi nowy odpowiednik.

 

Orzech zaplanował dzień napięty jak struna a każda niespodzianka rozwala ten schemat. Ubieramy się szybko i podjeżdżamy na wylot parkingu czekając na resztę, Zdrapka z Piterem się grzebali, nie zauważyli gdzie jedziemy i pojechali w inną stronę. Miało być szybko a wyszło jak zwykle. Umówiliśmy się telefonicznie, że spotykamy się na pierwszej stacji benzynowej na wylocie Gibraltaru i tak się stało.

 

Jesteśmy w czasowej dupie więc włączamy turbo dopalacze i prujemy w kierunku Rondy. Docieramy tam całkiem szybko i zamawiamy obiad. Kelnerowi się nie spieszy, w Hiszpanii posiłki się celebruje a nie chapie.  Fotki na słynnym moście i nasze zakupy pamiątek powodują, że Orzeszkowi para leci uszami a jego mina wyraża wysoki poziom pogardy dla takich pomysłów.

 

Lecimy w kierunku Grenady, mimo obaw kierownika meldujemy się tam o całkiem rozsądnej porze. Wjeżdżamy motocyklami wprost z ulicy do windy, która zwozi nas z garażu. Szybki prysznic i idziemy do pobliskiego sklepu na zakupy, zanosimy je z powrotem, obowiązkowy drink i na miasto w kierunku Alhambry coby rozprostować nogi. Po tylu godzinach jazdy trzeba się poruszać bo jesteśmy zastani jak komar w bursztynie.

Dzień 11

 

Kręcimy się po parku Sierra Nevada, pierwszy raz jest mi rano zimno, temperatura 16 stopni jest tu tak niespotykana jak murzyn na zlocie Ku Klux Klanu. Zakładam bluzę na postoju, oczywiście pół godziny potem już tego żałuję bo robi się gorąco. W górach jest nieprzewidywalny asfalt, równy ale przez domieszkę rożnego rodzaju kruszywa – potrafi być mega śliski. Co chwilę komuś ucieka przód lub tył a mając w pamięci wcześniejsze przykre zdarzenia, zarówno nasze jak i znajomych z innych wypraw – jedziemy bardzo zachowawczo.

 

Stajemy odsapnąć chwilę i wtedy zauważamy, że łańcuch w motocyklu Zdrapki wisi wyciągnięty i smutny jak penis emeryta. Widać, że to jego ostatnie chwile ale jest opcja naciągnąć go nieco. Jedziemy jeszcze wolniej w poszukiwaniu warsztatu i klucza francuskiego. Udaje się nam znaleźć pomoc w składzie budowlanym kilka km dalej. Przy okazji odpowietrzamy tylny hamulec Pitera bo także przestał działać.

 

Robimy postój na punkcie widokowym, na który prowadzi szutrowy podjazd. Widok w dolinę zapiera dech, puszczamy drona. Doktor Orzech operuje mi palec wyciągając drzazgę, perfumy zabijają hiszpańskie bakterie.

 

Obiad jemy w jakiejś wiosce, która musi być znana z produkcji szynek dojrzewających. Suszone giczały wiszę absolutnie wszędzie, co chwilę autokary dowożą spoconych, niemieckich turystów. Na wjeździe do miasta stoi posąg wieprza, Jeremi rozpoznaje w nim dalekiego krewnego i ciągnie mnie na zdjęcia.

 

Ostatnie 160km pokonujemy autostradą bo dzisiejszy dzień dał nam w kość i wszyscy chcą być wcześniej w apartamencie. Na bramkach wyjazdowych mamy problem z płatnością, żadna karta kredytowa nie działa, budujemy spory korek z wkurwionych hiszpańskich kierowców a jedna jedyna osoba z obsługi ma prawdziwy sajgon bo ogarnia trzy bramki na raz.

 

Dojeżdżamy na 18:00, mamy apartament na 2 noce nad samym morzem z prywatnym basenem, kuchnią, tarasem, itd. Szybki prysznic i jedziemy w naszych koszulkach fitness na zakupy. Jak patrzę na to ile towaru wykładamy na ladę to nie wierzę, że się zapakujemy. Imprezka dzisiaj jest na grubo, włącznie z konkurencją skoków do basenu – to nam się po prostu należało. Jutro nie jeździmy motocyklami, nareszcie mogę się wyspać i wygoić odparzenia na dupie.

Dzień 12

 

 

Jak to dobrze choć raz nie być zrywanym komendą do pobudki przez żandarma, generała Orzeszka. Wszyscy kimają do 10:00 rano, styrani imprezą oraz trudami podróży. Kierownik i Malik jadą oglądać hacjendy w okolicy, przewodnikiem jest Paulina, mieszkająca tutaj Polka, agentka nieruchomości. Reszta pędzluje śniadanko a potem błogi, tak długo wyczekiwany relaksik. Jesteśmy w miejscowości Mazarron, nad morzem śródziemnym, niedaleko Kartageny – jak chłopaki wracają to zbieramy się na plażę i zaliczamy kąpiel.

 

Zakupy dziwnie szybko się skończyły , trzeba uzupełnić lodówkę. Ubieramy koszulki fit, krótkie spodenki, odpalamy maszyny ale Zdrapki moto strajkuje. Nowy akumulator okazuje się całkiem rozładowany, coś ssie prąd.

Malik bierze Jeremiego na pasażera i jedziemy do sklepu, chłopaki odgrywają scenę z Titanica. W markecie szukamy Calgonu żeby nam bębnów nie rozpierdzieliło – co już się dzieje z racji ilości wchłoniętego sera, wędlin i wina.

 

Po powrocie ogarniamy prostownik od chłopaka Pauliny co kosztuje nas wino, próbujemy uratować akumulator. Wieczór upływa klasycznie czyli smakosze sączą wino a moczymordy hektolitry piwa. Mamy też sporo radlerów 2%, którymi ochlaptusy gardzą ale tylko do momentu gdy skończą się inne trunki. Wtedy jest pite z obrzydzeniem – tak mówią…

Dzień 13

 

Akumulator Zdrapki przez noc odzyskał wigor, ląduje zatem z powrotem w moto. Nakupiliśmy żarcia jakby jutra miało nie być więc jajecznica robi się z 16 jajek na szynce, do tego bochny chleba i góry oliwek. Zjedliśmy też pomidory popijając mozarellą, nikt nie wie na chuj te białe kulki.

 

Zostało nam kilkanaście Actimel-ków, przed podróżą jest bardzo ryzykowne je zażywać bo jak wiadomo wzmagają perystaltykę jelit. Szkoda ich było, dlatego przyjęliśmy ze cztery na raz na osoboczłowieka. Na każdego działają inaczej, np. na Malika natychmiastowo, więc woził „murzyna” 400km, ponieważ uznaje tylko hotelowe toalety.

 

Dzisiaj naszym celem jest Walencja, wybór dróg raczej skromny zatem większość opierdzielamy autostradą i tylko z rzadka jedziemy jakimiś bocznymi dróżkami. Psuj Malik pożycza ode mnie kamerę bo chce nakręcić portfolio do szkoły kaskaderów. Na jednej z bocznych dróg postanawia sprawdzić trzymanie asfaltu hamując z rozmachem godnym bolidu F1. Kamera nie wytrzymała przeciążenia i wystrzeliła z uchwytu, pozbierana z ziemi zanim coś ją rozjechało, wyglądem upodobniła się do Zdrapki.

 

W Walencji apartament mamy w samym centrum więc szybko się ogarniamy z myciem, praniem, wypróżnieniem i robimy zakupy w pobliskim sklepie. Zestaw harcerza składa się standardowo z ok 6 litrów piwa, 6 puszek radlerków (tzw. napój dla miękiszonów), hamon, oliwki i buła.

 

Po uzyskaniu odpowiedniego poziomu nawodnienia ruszamy w miasto. Ludzi multum, temperatura w nocy także zabija, Walencja robi wrażenie nawet na takich ograch jak my.

Dzień 14

 

 

Moczymordy mają ciężkie wstawanie, postanawiają wykorzystać czas w apartamencie do samego końca. Reszta rusza w kierunku Barcelony, nocleg przezornie bookujemy spory kawałek od miasta ze względu na ceny malejące o jedno zero na każde 10km od centrum. Zanim wyjedziemy z Walencji już jesteśmy mokrzy, słońce odbija się od asfaltu, pali z góry i z dołu – wiemy teraz co czuje kotlet wewnątrz Wieś Maka.

 

Jak tylko wyjeżdżamy z miasta, wbijamy na autostradę i zatrzymujemy się na stacji bo my już bez kawy srana nie potrafimy. Odnośnie kawy w Hiszpanii to jest jakiś kosmos. Choćby w przydrożnej, najmniejszej, zbitej z magii, czarów oraz blachy falistej, obskurnej budzie – stoi ekspres wielkości autobusu. Cena nie robi wrażenia nawet na bezdomnym, aromat powoduje, że kubki smakowe same mlaskają.

 

Okazuje się, że ochlaptusy plażują, trochę im zazdroszczę bo akurat plaży na tym wyjeździe było mniej niż farszu w pączkach z Biedronki. Koniec końców my pokręciliśmy się po górach, oni pojechali autostradą i spotkaliśmy się prawie w tym samym czasie w hotelu. Szybkie zakupy, zestaw harcerza tym razem zawiera 7 litrów piwa dla prawdziwych mężczyzn, o podróbach dla miękiszonów nie warto nawet pisać.

 

Idziemy wszyscy na plażę ponieważ mamy miejscówkę nad samym morzem. Oczywiście każdy ubiera koszulkę mocy, no i muszę to napisać kolejny raz: robią robotę. Postanawiamy nagrać remake „Słonecznego Patrolu”, każdy ma szansę być nowym Davidem Hasselhoffem, dla zwiększenia mocy efektu robimy to w slow-motion. Hiszpańska para obok ma niezły ubaw, rozdajemy autografy, robimy foty, kupcie przyszłe wydanie Vogue España – na bank tam będziemy.

Dzień 15, który miał być ostatni ale nie był…

 

Każdy ma dość mordęgi jeżdżenia w tej temperaturze, bliskość morza kusi jak monopolowy naszych kolegów. Zostawiamy bagaże w hotelowej przechowalni i bez balastu idziemy uprawiać plażing. Błogość chwili przerywa info z WizzAir o odwołanym locie Malika i Pitera do Warszawy. Nie trzeba było długo czekać na anulowanie naszego lotu do Krakowa. Szukamy na szybko możliwych opcji i kupujemy bilety na wieczorny samolot do Gdańska. Po każdym odświeżeniu strony cena rośnie o 10%, szaleństwo.

 

Niedługo potem z ogromnym niechciejem narzucamy na siebie motocyklowe ciuchy i ruszamy w ostatni, niecały 100km odcinek na lotnisko w Barcelonie. Po drodze tankowanie, odkładam pistolet i schodzę z prawej strony motocykla opierając się o podnóżek. Nie wziąłem pod uwagę jak ser, szynka i croissanty podniosły masę czterech liter, za dużo nonszalancji, do tego ręce zajęte jakimiś bibelotami = brak szans uratowania sytuacji. Maszynę przeważyło, zdążyłem tylko uskoczyć, żeby mnie nie przygniotło. Koledzy i przypadkowi ludzie pomagają mi podnieść ćwierć tony leżącego moto. Gmole przyjęły impet uderzenia, oprócz zranionej dumy i pomstowania na własną głupotę nic się nie stało.

 

Dojeżdżamy na parking pod terminalem, gdzie czeka na nas Artur z mototurist.pl i jego TIR, który zawiezie nasze motocykle do Polski. Mały, chudy, pracuje szybko jak pszczółka: patrzymy z podziwem jak sam wrzuca 5 maszyn na pakę, samodzielnie je wiąże, uwijając się z tematem w czasie gdy my przebieramy się w cywilne ciuchy. W telefonie kolejne, złe wiadomości o odwołanym locie do Gdańska. Nie ma żadnej możliwości wydostania się dzisiaj z Hiszpanii… Orzech znajduje u jakiegoś egzotycznego pośrednika połączenie na jutro z międzylądowaniem na Sardynii, bierzemy to bo innej, tak szybkiej opcji nie ma. Rezerwujemy dodatkowo apartament na dzisiejszą noc w centrum Barcelony, karta kredytowa po tych dwóch operacjach krzyczy dlaczego jej to zrobiłem.

 

Doturlaliśmy się do centrum miasta pociągiem i metrem, po drodze robiąc zakupy. Na klatce schodowej szyfry, zamki, blokady oraz łamigłówki rodem z pokoju zagadek – tylko po to aby otworzyć kolejne drzwi. Szybki prysznic, klasyczne nawodnienie i lecimy w miasto zobaczyć Sagrada Familia. Dla mnie był to pierwszy raz i mogę powiedzieć jedno – mają rozmach skurwysyny. Idziemy potem na słynny deptak La Rambla, czuje się jak niemiecki emeryt na targu w Marakeszu, nie da się przejść bez nagabywania co kilka metrów. Jeść, pić, trawa, koka, seks lub świecący wiatraczek, imprezę można rozwijać wielotorowo. Dajemy się skusić na opcje piwko + szisza. Przy płaceniu chcieli nas grubo orżnąć ale Malik negocjował stanowczo i ugrał co chciał, przy akompaniamencie małej afery.

Dzień 16 – to już naprawdę koniec…

 

 

Ostatnie śniadanie smakuje wybornie, choć niektórym bardziej przydałaby się kroplówka z glukozą niż jajecznica. Samolot na Sardynię mamy w samo południe, zakładamy hurra optymistycznie, że w godzinę dojedziemy na lotnisko.

 

Pierwszy zonk na bramkach metra, przeszły 2 osoby i bilet grupowy przestał działać. Kobita w kasie ucina sobie rozmowę przez telefon a czas zapierdala. W końcu pomaga nam kupić kolejny bilet, wsiadamy w skład zadowoleni do momentu gdy okazuje się, że jedziemy w przeciwnym kierunku. Zmiana na właściwą stronę, minęło pół godziny a jesteśmy w punkcie wyjścia… czyli w głębokiej dupie. Stacja przesiadkowa – przeszedłem bramki z Orzechem i Piterem, biegiem na peron, czekamy na resztę ekipy, którą wcięło. Odjeżdża nasz pociąg, kolejny za 10 min. Okazało się, że bilet grupowy jaki mamy to nie bilet czasowy tylko zliczający liczbę przejść przez bramki, Zdrapka z Malikiem musieli kupić następny. Wysiadamy na stacji metra przy terminalu lotniczym, nasz bilet znowu nie działa, Orzech w desperacji chce przejść na cwaniaka, haltuje go ochrona i wywiązuje się mała awantura. Musimy kupić super-extra-specjalne bilety aby wejść na terminal.

 

Mamy godzinę do odlotu, na bramkach bezpieczeństwa Armagedon. Tyle ludzi widziałem jak w Lidlu za pół ceny Crocs-y rzucili. To chyba pokłosie odwołanych, wczorajszych lotów. Kolejka schodzi sprawnie ale odczekać swoje musimy. Skanujemy karty pokładowe i przechodzimy dalej. Zdrapka walczy rozpaczliwie z czytnikiem i obsługą próbując dostać się do Sardynii wczorajszym biletem na lot do Gdańska. Koniec końców jesteśmy pod właściwą bramką na kilka minut przed otwarciem, ufff.

 

Wchodzę do samolotu, maska obowiązkowa, przezornie wyciągnąłem ją wczoraj z torby. Malik znajduje jakąś w czeluściach swoich kieszeni, jest niebiesko-czarno-brązowa i wygląda jakby ją ktoś przeżuł a potem wysrał, ale jest. Stewart cofa resztę towarzystwa ze słowami, że to ich problem. Chłopaki biegają po lotnisku jak oszczani w poszukiwaniu masek. Nie ma ich nigdzie i w końcu upraszają jakąś litościwą rodzinę o oddanie im zapasu. Jesteśmy w komplecie.

 

Lot do Cagliari upłynął bez przeszkód, mamy 4h na kolejny lot do Polski wiec postanawiamy pojechać do miasta coś zjeść. Piter kupił kilka winiaczy na strefie wolnocłowej w Barcelonie. Błąd, ponieważ musimy przejść na nowo odprawę na Sardynii i nie wejdzie z tym alkoholem do samolotu. Oddajemy butelkę dziewczynom w informacji z czego były bardzo zacieszone, resztę zachowujemy w celu konsumpcji. Duża taksówka zabiera nas wszystkich do centrum, bierzemy wizytówkę aby łapać gościa na powrocie.

 

Upał jest nie do zniesienia, do tego duża wilgoć, siadamy w knajpie, załatwiamy z kelnerem lód oraz kieliszki do naszego wina, udając smakoszy a nie alkoholików. Wjeżdża obiad, deser, kawa i zimne piwko. Zdrowie ochlaptusów jest niesamowite, radośnie mieszają ze sobą procenty. Wszyscy są mokrzy i woniejący, ciuchy pojechały TIR-em, mam obawy czy współpasażerowie lotu zdzierżą ten zapach. Bułgarski prysznic (duużo deodoro na śmierdzące ciało) co godzina jakoś maskuje problem ale nie mam pojęcia na jak długo.

 

Złapanie powrotnego taxi jest kłopotem, dyspozytorka nie mówi po angielsku wiec odtwarzamy jej w słuchawkę robogłos z translatora. Nie zdaje to egzaminu, prosimy kelnera o pomoc. Pech chciał, że nie ma wolnych taxi na 5 osób, idziemy wiec na pociąg kilkaset metrów dalej. Znów jest nerwowo bo skład odjeżdża za 10 minut a jeszcze trzeba kupić bilety i znaleźć peron.

Covidowe nakazy są idiotyczne, w pociągu nakaz noszenia maski bo zarażasz ale już na lotnisku, stojąc w odprawie wśród setek ludzi w jakiś cudowny sposób nie zarażasz i masek nie trzeba. Lądujemy w Polsce wieczorkiem, żegnamy się serdecznie i rozjeżdżamy każdy w swoją stronę.

 

To były ponad 2 tygodnie nieustających przygód, ponad 5000km na kołach, zrealizowany z powodzeniem plan objechania półwyspu iberyjskiego przez Hiszpanię, Andorę, Portugalię, Giblartar. Oczywiście nie udałoby się to bez wsparcia naszego kaowca, kozaka, planisty i kierownika wyprawy Orzeszka vel Sławka za co mu bardzo wszyscy dziękujemy.

Podziękowania również dla pozostałych współtowarzyszy:

Zdrapki vel Nieścieralny vel Jeremi

Malika vel Pawła

Szczały vel Piotra

za humor, pozytywne nastawienie i wzajemną pomoc w każdej sytuacji.

Dozo za rok !

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *