Bo życie tak naprawdę zaczyna się po 50-tce… w bicepsie

Maroko 2018 – pełna relacja

Maroko 2018 z ADV Poland

Dzień 0

W Polsce -12 stopni, cieszy się tylko eskimoska  mniejszość narodowa, reszta kraju pogrążona w rozmyślaniach nad sposobami uniknięcia odmrożeń.  W taki oto piękny dzień startujemy z naszą wyprawą do Maroko. Tym razem nie organizujemy jej samodzielnie, zaufaliśmy ADV Poland, firmie który była tam kilkadziesiąt razy więc chyba nie jest w stanie tego spier… 😉

Jeżeli chodzi o bagaż postawiliśmy na tryb „econo fit” czyli ciuchy motocyklowe na sobie i walizeczka do 10kg w dłoń.  Wygląda na 10 a waży 2x tyle, do tego kask… nie wiem jako do tego podejdzie Norwegian, w razie czego założę hełm na głowę. Z Tomkiem spotykamy się na dworcu PKP wzbudzając sensację większą niż siostry Godlewskie vel „śpiewające glonojady”. Nieświadomi przechodnie biorą nas za kosmonautów, wiemy już jak czuł się generał Hermaszewski po powrocie z orbity. Jakaś dziewczynka podaje nam kwiaty, pojawia się orkiestra dęta ochotniczej straży pożarnej i delegacja z Urzędu Miasta – następną razą jednak nadam bagaż i ubiorę się w cywilki… W Warszawie udaliśmy się każdy do swojego mieszkania ponieważ jesteśmy hetero i jak tylko jest możliwość staramy się to zamanifestować.

Dzień 1

Na Okęciu dołącza do nas Orzech, oczywiście kto biednemu zabroni bawić się jak bogaty więc przyleciał z Krakowa samolotem . Właściwy lot dłużył się bardziej niż 20 sezon „Klanu”, gdy wysiedliśmy z Boeinga 747 w Maladze oczom naszym ukazała się inna strefa klimatyczna, nie widziane od miesięcy słońce i pod 20 stopni na plusie z lekkim wiaterkiem od morza.  W tejże chwili wszyscy poczuliśmy, że zimowe, depresyjne picie to już przeszłość, receptę na Prozac podarłem uroczyście jeszcze na płycie lotniska, wysłałem też SMS-a do klubu AA, że wrócę dopiero na jesień. Po wyjściu z terminala poznajemy Kudłatego z ADV, będzie naszym przewodnikiem, mechanikiem, powiernikiem, spowiednikiem, generalnie człowiek-orkiestra. Po chwili dołącza reszta ekipy – większość leciała tym samym samolotem ale okazało się, że tylko my wpadliśmy na pomysł aby nosić cały majdan kosmonauty na sobie.

Szybki transport do hotelu, meldunek i w miasto. Ponieważ byliśmy w marinie (nadbrzeże portowe) to knajp było więcej niż uchodźców i każdy mógł znaleźć miejsce dla siebie –  wybraliśmy taką z wielkim napisem Steak House. Musicie wiedzieć, że Hiszpańska krowa to ta lepsza krowa, mięso z niej jest delikatne niczym relacje polsko-żydowskie. Zamówiliśmy po jednym, dobrze wysmażonym cielaku, naprawdę nie zawiodłem się. Czułem się niepełny więc myślę zjadłbym jakiś deser, najlepiej fit aby zabić wyrzuty sumienia. Sympatyczna, angielska kelnereczka proponuje ciasto marchewkowe – brzmi fit jak cholera, biorę ! Deser fit okazał się czekoladowym przekładańcem z bitej śmietany, chałwy, cukru i jeszcze więcej cukru. Zjadłem bo nie cierpię marnotrawstwa, czułem się jak kupa…

Dzień 2

Nie powiem, że się tego nie spodziewałem bo przecież prognoza pogody nie kłamie (no chyba, że oglądasz pogodynkę w publicznej TV – tej nie brałbym na serio) – DESZCZ. Nie, wróć  – to nie jest deszcz, to jest kurwa Armagedon, apokalipsa, plaga Egipska, zemsta Faraona, coś czego Hiszpanie nie zaznali tu od dziesiątek lat. Z nieba spadają hektolitry wody, Posejdon prawdopodobnie płucze nerki i leje na nas z góry śmiejąc się do rozpuku. Ulice nie mają odpływów ponieważ zjawisko deszczu jest tu rzadsze niż uczciwy polityk – a jednak DZISIAJ, GDY ROZPOCZYNA SIĘ NASZA PRZYGODA pada jak nigdy dotąd ! Jedziemy busem do bazy po motocykle, przebrani w deszczówki, krótka odprawa co i jak i ruszamy. Wyjazd z bazy przypominał pokonanie Morza Czerwonego przez Mojżesza, na ulicach woda sięgała  połowy koła. Wszyscy odebrali motocykle, teraz trzeba dojechać 130km do portu w Algeciras gdzie czeka na nas prom do Tangeru. Jedziemy, kierowcy samochodów patrzą z niedowierzaniem na kilkunastu jełopów, którzy postanowili pojeździć w ten jakże piękny dzień. Wieje jak na Giewoncie, przy wjeździe do portu trzeba pokonać  nieosłonięty niczym most, dostaję taki podmuch w bok, że przesuwa mi motocykl o metr. Jadę w przechyleniu , którego pozazdrościłby mi zawodnik MotoGP, tylko po to aby utrzymać tor jazdy.

Dojeżdżamy cali i zdrowi aby dowiedzieć się, że nasz prom nie dopłynął ze względu na wysoką falę, następny za 6 godzin. Rozkładamy mokre ciuchy w portowej poczekalni, kto ma gorszy strój leci do kibla podsuszyć suszarką to rękawiczki, to buty, to jajka. Po 5 godzinach dowiadujemy się, że kolejny prom również nie przypłynie – dzisiaj nie opuścimy już Hiszpanii. Jestem pod wrażeniem organizacji ADV bo Piotr z Kudłatym załatwili hotel 3 km od portu w ciągu kilkunastu minut dla 14 osób. Gdyby nie to, czekałby nas powrót 130km do Malagi i w następny dzień powtórka z rozrywki – dramat. Godzina 22:00 padam w łóżko na pysk i odpływam w niebyt.

Dzień 3

Pobudka o 4:00, śniadanie w formie papierowej torby z jakimś psem pomielonym razem z budą, na osłodę jabłko – dobre i to. Wyjeżdżamy do portu, ledwie odpaliliśmy motocykle zaczęło padać… Podejrzewam, że ktoś uprawia złe VooDoo, teściowa ? Na promie buja jak to na promie,  walczę aby nie puścić pawia na współtowarzyszy, udaję mi się utrzymać śniadanie w żołądku, dobijamy do Tangeru. W porcie, w deszczu załatwiamy formalności, wymieniamy walutę, dostaję tak gruby plik banknotów, że mój portfel przypomina kabzę szejka Bahrajnu. Niestety karta płatnicza to byt mało znany w tym dzikim kraju.  Jestem zdziwiony biurokracją – milion papierów, jakieś numery policyjne, itp.

Jedziemy do Fez, oczywiście w deszczu, krajobraz na północy Maroka jest nieoczekiwanie zielony. Zupełnie nie przypomina to moich wyobrażeń o Afryce, bardziej Szkocja lub coś w ten deseń. Pomimo tego że dwa kontynenty dzieli tylko cieśnina Gibraltarska to mamy do czynienia z zupełnie innym standardem życia.  Drogi, budynki, ludzie, pojazdy – tak zupełnie inne niż to co widziałem jeszcze kilka godzin temu. Jest mokro ale jedziemy dosyć żwawo – do czasu gdy nadjeżdżający z naprzeciwka kierowcy migają nam światłami i wymachują. Zwalniamy a za zakrętem widzimy jak samochód lokalesów z błota zalegającego na poboczach wyciąga motocykl ADV. Ktoś od nas miał wypadek… Zatrzymujemy się i biegniemy pomóc, na szczęście nic się nie stało. Rafał stracił panowanie nad moto i jedyne co mógł zrobić aby uniknąć czołówki to zjechanie z drogi – na szczęście było tam pole a nie las. Błoto tak zakleiło opony i nadkola, że nie da się jechać. Patykami wyskrobujemy co się da i jakoś powolutku udaje się uruchomić maszynę. Przy okazji odnotowujemy fakt, że nasze buty na tym asfalcie pozwalają na jazdę figurową na lodzie. Nie widać tego ale jest piekielnie ślisko – dalszą część drogi jedziemy grzecznie i na kwadratowo. Dojeżdżamy do Fez, tam w hotelu spotykamy motopakerów Dominikę i Łukasza, którzy przylecieli bezpośrednio do Marakeszu i tam wypożyczyli motocykl aby zwiedzać Maroko na własną rękę. Mają wolnocłową whiskey, dokupujemy kilka puszek Pepsi i już jest impreza J Najważniejsze – nie pada, świeci słońce i jest ciepło !

Dzień 4

Na dzisiaj zaplanowane jest zwiedzanie mediny w Fez. Medina to najstarsza część miasta, na którą składa się prawie 90km wąskich uliczek, tak wąskich, że Pudzian w czasach swojej świetności musiałby je przechodzić bokiem. Generalnie dla Europejczyka z lustrzanką na szyi wejście tam kojarzy się z filmami o handlarzach narządów, oczami wyobraźni widzisz jak wycinają ci nerkę i sprzedają rogówkę niemieckiemu biznesmenowi. Mnóstwo egzotycznych dla nas ludzi, potraw, zapachów, do tego osły, skutery, harmider i jazgot. Mediny dzielą się na obszary, na których możesz nabyć dany towar np. skóry, wyroby metalowe, tkaniny, itp. Ponoć jest tam jak w Google, jeżeli czegoś nie znajdziesz to znaczy że nie istnieje. Kakofonia dźwięków, kolorów i zapachów – generalnie niesamowite miejsce (must see) !  Zaliczyliśmy też garbarnię w Fez, otoczone kamienicami wielkie podwórko z kadziami. W kadziach różnokolorowa ciecz – nie wiem co i nie chcę wiedzieć ale zapach urywał nos. W tej cieczy ludzie, gołymi rękami i nogami przewalają surowe skóry z jednej kadzi do drugiej abyś na końcu mógł pochwalić się znajomym kupioną torebką z wielbłąda. Wrażliwe białaski z Europy dostają na wejściu liść świeżej mięty aby nie zemdleć od nadmiaru bodźców. Czy ktoś z czytaczy narzeka jeszcze na swoją pracę ?  Dalsza część drogi to podróż w kierunku pasma gór Atlas, przepiękne krajobrazy, w tym dniu nocujemy na 1400 mnpm przed Midelt.

Dzień 5

Krajobraz zmienił się diametralnie, jest coraz mniej zieleni i coraz więcej płaskich, ciągnących się w nieskończoność równin. Tak właśnie wyobrażałem sobie Maroko. Ruch jest prawie zerowy, ciśniemy nawet pod 190km/h drogą prostą aż po horyzont.  Zawsze śmiałem się z tych reklam motocyklowych o wolności i swobodzie ale teraz poczułem to coś wyraźnie, całym sobą. W oddali majaczą wydmy Sahary, w tym dniu dojeżdżamy do Merzugi zwanej wrotami pustyni. Hotel wybrano nam bardzo malowniczy, w obejściu wielbłądy, ściany zrobione z ich kału, słomy i gliny. Ponoć przy większym deszczu gzymsy roztapiają się i trzeba je robić od nowa – sądząc po zapachu – budulca jest pod dostatkiem J Wieczorem raczeni jesteśmy pokazem tańca i gry kultowego marokańskiego zespołu heavy-metalowego. Oczywiście aby to zrozumieć trzeba wypalić kilo haszyszu ale niektórzy bawili się świetnie. Pokaz umilały nam rozstawione w rogach wewnętrznego dziedzińca metalowe beczki z palącym się drewnem. Usłużny Marokańczyk dolewał do nich co jakiś czas ropę czy inne śmierdzidło w ilościach absurdalnych – płomień strzelał pod gwiazdy a my czuliśmy się jak w maszynowni tankowca.

Dzień 6

Co ja sobie robię ? Wstawać o 5:30 rano z własnej woli ? Jest ciemno jak w dupie ale mam zamiar strzelić kilka fajnych fotek wschodu słońca na Saharze. Najbliższe wydmy są tylko kilkaset metrów od hotelu a najwyższa z nich może kilometr. Idziemy w kilku, na początku raźnie, już mniej raźnie gdy zaczął się piasek, kiedy do tego doszło podejście przegonił nas lokalny skarabeusz. Czterdzieści minut później wykonywałem atak szczytowy (ostatnie 20 metrów) ,robiłem to na 3 razy, wypiłem prawie cały zapas wody, wypociłem 2x tyle, płuca krzyczały o tlen a większe niż moje tętno odnotowano tylko u kolibra podczas aktu seksualnego. Doceniam teraz himalaistów, od tej chwili nikt mi już nie zarzuci że jestem tylko kanapowym ekspertem. Dotarliśmy na czas, na szczycie wydmy mały tłumek – amatorów fotek jest więcej, wieje jak w Kieleckim, mija chwila i robi się zimno, zwłaszcza  że jesteśmy mokrzy od potu. Po chwili wyłania się słoneczko, widok jest piękny choć zepsuły go trochę zalegające chmury. Zostaję gdy wszyscy już poszli, słońce wspina się coraz wyżej, robią się piękne cienie, fotografuję jak szalony.

Do hotelu wracam na śniadanie i pojawia się propozycja wypadu na szuter na naszych maszynach. Autor pomysłu – Łukasz – 3 krotny kierowca Dakaru przekonuję, że to łatwy teren, my ofiary co nie zjechały nigdy z asfaltu przyjmujemy to z lekkim niepokojem. Włącza się jednak syndrom Polaka czyli „co, ja nie da dam rady ?!”. Jedziemy we czterech: Łukasz, Orzech, Tomek i ja. Pierwsze metry weryfikują nasze zerowe umiejętności, najbliższa kupka piasku którą Łukasz przejeżdża swobodnie zamiata mną i motocyklem, prawdziwe rodeo, ciężko walczyć z ćwierćtonowym BMW ale jakoś się udało. W interkomie słyszę „kurwy” Orzecha a w lusterku widzę, że miała miejsce piękna wyjebka 🙂 Podchodzimy z Tomkiem mu pomóc, nie stało się nic oprócz zranionej dumy. Postanawiamy trzymać się dalej od piasku i reszta drogi upływa bez przygód choć kilkukilometrowy odcinek zmęczył mnie bardziej niż podniesienie dwóch 80-kilowych pań na pewnym weselu (ale to już inna historia). Najlepsze jest to, że jadąc tymi wypasionymi 125KM smokami przez marokańskie bezdroża zostajemy wyprzedzeni przez lokalesów na skuterach tak jakbyśmy stali. Wydaje mi się, że jeden z nich nawet pisał w tym czasie SMS-a a drugi siedział bokiem trzymając kierę jedną ręką. Po krótkiej naradzie postanawiamy wspólnie utrzymać to zdarzenie w tajemnicy (co dzieje się w Maroko zostaje w Maroko).

Ruszamy w dalszą drogę, chyba dzisiaj było za dużo wrażeń i wysiłku, coś mnie kręci w żołądku, boje się nawet puścić bąka. Na szczęści po obiedzie objawy mijają, zaliczamy jeszcze „herbatkę u Tuaregów” tzn. namiot z babcią, która częstując nas herbatą jednocześnie prowadzi mały sklep rzeczy wszelakich.  Rafał daje popis negocjacji, jest kupa śmiechu w drużynie. Dojeżdżamy wąwozem do malowniczo położonego hotelu. Po kolacji jest niespodzianka sisha „z wkładką”. Wkładka działa bardzo rozluźniająco, sypiemy dowcipami, naprawdę fajny i wesoły wieczór.

Dzień 7

Wyjeżdżamy wcześnie rano w stronę Marakeszu, mamy do zrobienia 400km. Po drodze odwiedzamy największe na świecie studio filmowe Atlas Studios. Tu powstały takie obrazy jak Gladiator, Mumia, Królestwo niebieskie, Gwiezdne Wojny. Nie decydujemy się na zwiedzanie studia bo upał jest niemożliwy do wytrzymania. Przejeżdżamy znowu przez góry, przełęcze, trafiamy na najlepszy chyba asfalt w Maroko. Około 20km odcinek wijącego się wokół gór, szerokiego asfaltu wylanego przedwczoraj. Włącza się tryb sport, odpoczywamy w knajpie na dole. Po krótkiej dyskusji postanawiamy to powtórzyć, jedziemy z powrotem w górę i jeszcze raz w dół – czuje się w końcu wyjeżdżony.

Nasi przewodnicy z ADV ostrzegają nas przed komunikacyjnym piekiełkiem  w Marakeszu ale postanawiamy jechać do hotelu na własną rękę. Owszem jest kociokwik ale widzieliśmy większe – przynajmniej respektują jako tako sygnalizację świetlną. Obowiązuje zasada: widzisz wolny kawałek asfaltu to jedź, nie wahaj się i trąb na wszystko co się rusza. Dojeżdżamy do hotelu, ADV załatwiło nam naprawdę luksusowy obiekt.

Dzień 8

To dzień wolny od jazdy, zwiedzamy Marakesz z polskojęzycznym przewodnikiem. Abdul zna wszystkich, w medinie zbija piątki z co drugim napotkanym człowiekiem, ciekawie opowiada, zabiera nas w przeróżne miejsca godne uwagi. Na obiedzie mięso zniknęło w moment bo było go mało, jedno słowo i załatwił dodatkową porcję w gratisie, ciapaty ale w porzo. W tamtejszej aptece (bardziej zielarnia) obkupiliśmy się w olejki, kadzidła i różne egzotyczne specyfiki działające jak to oni mówili: od dziewicy do grzybicy (albo odwrotnie).  Orzech postanowił sobie kupić ichniejsze kapcie – takie z wywijanym czubkiem jak u Alladyna. Przekonał go fakt, że są to buty w których po pierwsze primo nigdy ale to przenigdy nie zetrzesz czubków, po drugie primo – nikt w Krakowie takich nie ma. Mały przestój na negocjacje spowodował, że zgubiliśmy resztę grupy. Na szczęście po dłuższej chwili i wymianie SMS-ów jakoś zdołaliśmy się odnaleźć w tym labiryncie.  Nie wiadomo kiedy zszedł nam na zwiedzaniu  prawie cały dzień.

Wieczorem wróciliśmy jeszcze raz do centrum aby zobaczyć po zmroku słynny plac targowy. Można tam zobaczyć naprawdę przedziwne rzeczy: zaklinaczy węży, gościa grającego z kogutem na głowie, handlarzy wszystkim co można sprzedać. To był nasz ostatni wieczór z Dominiką i Łukaszem, którzy nazajutrz lecieli do kraju.

Dzień 9

Do przejechania dzisiaj jest ponad 600km do Tangeru, niestety autostradami. Postanowiliśmy wykorzystać tempomaty – nigdy dotąd nie jechałem tyle bez trzymania się kierownicy. Ruch bardzo mały, asfalt dobry i szeroki, droga prosta jak okiem sięgnąć – brakowało mi tylko tabletu z jakimś filmem akcji aby nie usnąć. Rozpostarty na siodle, nogi na cylindrach – powiedzenie „jazda bez trzymanki” nabiera zupełnie nowego znaczenia 🙂 Stałe tempo opłaciło się, spalanie tak małe, że zawstydziłoby elektryczną Teslę, tankowanie co 300km, dojechaliśmy do hotelu pierwsi ani razu nie przekraczając ograniczeń prędkości. Ostatnie 150 km pokonaliśmy w deszczu, zauważyłem, że nie robi to już na mnie wrażenia, ot trzeba założyć przeciwdeszczówki i tyle.

W hotelu jesteśmy jedynymi gośćmi, latają koło nas bardzo, nikt nie gada po angielsku, porozumiewamy się prawie na migi, wynika z tego wiele śmiesznych sytuacji. Przy kolacji słyszymy na korytarzu jak ktoś odpala BMW, na salę wjeżdża Piotrek z ADV na GS-ie – a jednak ułańska fantazja nie zginęła w narodzie J Obsługa hotelowa zlatuje się zobaczyć co jest grane, chyba nikt wcześniej nie jeździł im motocyklem po hotelu, dziwne prawda ? Kudłaty wyciąga zakamuflowaną wódeczkę, leje się w szkło i jest naprawdę wesoło. Zapijamy marokańską herbatą (dużo mięty i jeszcze więcej cukru) naprawdę polubiłem ten zestaw. „Brexit srexit, ważne że Finlandia została” – staje się hasłem tego wieczoru.

Dzień 10

Rano wyjeżdżamy do portu oddalonego o parę kilometrów. Koniki biją się o to kto ma nam wymienić ich papierki z powrotem na euro. Po wymianie już wiem dlaczego – kurs jest prawdziwie złodziejski. Kontroli jeszcze więcej niż przy wjeździe, do tego stopnia, że skanują nam motocykle rentgenem. Jeden ze szwagrów (w dechę chłopaki) musi odkręcać boczek bo jest podejrzenie, że ukrywa tam kilo koki – okazało się jednak, że to tylko mydełko dla małżonki. Na promie leżę na podłodze aby przetrwać, pilotem myśliwca to ja już na pewno nie zostanę. Po wyjeździe z promu a jakże – deszczyk ! Witaj cywilizacjo, wbijam w deszczówki (są już jak druga skóra, nie rozstaję się z nimi nawet śpiąc) i lecimy do Malagi. Po drodze zaliczamy obiadek w jakiejś przydrożnej knajpie a pod wieczór odwiedzamy z Orzechem nasz znajomy Steak House i zjadamy kolejną krowę a Sławek zamawia jeszcze dwa dania wprawiając kucharza w niemy podziw. Jestem cwańszy niż tydzień temu, przezornie nie zamawiam już ciasta marchewkowego.

Dzień 11

Ostatni dzień, jakoś to wszystko minęło zbyt szybko, jemy śniadanie w oczekiwaniu na transfer na lotnisko. Próbuję upakować wszystko co kupiłem w moją małą walizkę – zamek ma coś z ladacznicy, wydaje się puścić przy pierwszej sposobności. Ponieważ transfer jest około południa idziemy z Orzechem do naszej ulubionej knajpy zjeść następną krowę – okazuje się, że zjedliśmy wszystko co mieli i lokal jest zamknięty, cóż z braku laku musieliśmy zmienić stołówkę. Przed hotelem pożegnaliśmy chłopaków z ADV, którzy muszą przygotować maszyny na przyjęcie kolejnej grupy. Lot samolotem był nudny jak obrady sejmowe, na Okęciu żegnam współtowarzyszy i tak kończy się marokańska przygoda 🙂

 

Serdecznie podziękowania dla chłopaków z ADV za ogarnięcie tematu, cierpliwość i wyrozumiałość. Pozdrowienia dla uczestników: przesympatycznego Łukasza, który dojechał aż z Holandii, mojego wiernego druha Orzecha, krajana To-Masza, dakarowców Rafała i Łukasza (Gumiś), Michała (smerf Ważniak), Krzysztofa (Francuza), Szwagrów oraz chłopaków ze Śląska. Dzięki za wspólnie spędzony czas i mam nadzieję do zobaczenia kiedyś na trasie 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *